Zbrodnie wojny, błędy propagandy. O afgańskiej porażce USA.

Patrol ISAF

Mija ponad miesiąc od morderstwa w Zangabad. Afganistan wrze, sytuacja w kraju jest coraz bardziej napięta. Negocjacje zmierzają w kierunku porażki. Misja ISAF stanęła w martwym punkcie – perspektywy stabilizacji kraju są odległe, a przed koalicją rysuję się widmo porażki. Coraz częściej słychać głosy wzywające do wycofania. 

W nocy 11 marca w Zangabad w dystrykcie Pandżawaji sierżant sztabowy armii USA Robert Bales samowolnie opuścił bazę i skierował się do położonych nieopodal afgańskich domów. Na miejscu dokonał systematycznego mordu. Śmierć poniosło 16 osób. Późniejsze oględziny wykazały, że cześć ofiar miała rany kłute, 11 ciał było spalonych. Po powrocie do bazy Bales przyznał się do zbrodni.  Afgańczycy się nie bronili, nie byli uzbrojeni. Jeden z mieszkańców wsi Abdul Samad stracił całą rodzinę: żonę, czterech synów i pięć córek, on sam przeżył – owej nocy przebywał poza domem. W opublikowanym dzień później wywiadzie New York Times cytował Samada: Rząd nas przekonał, byśmy powrócili do wsi, my się zgodziliśmy, a rząd pozwolił Amerykanom nas zamordować.

Zajście spowodowało dyplomatyczny kryzys. Prezydent Afganistanu Hamid Karzaj nazwał zdarzenie celowym mordem, który nie może być wybaczony. Na zwołanej dzień po tragicznym wydarzeniu konferencji prasowej Karzaj oświadczył: To trwa zbyt długo, nasza cierpliwość się wyczerpała. (…) Takie zachowanie nie może być tolerowane. Specjalne oświadczenie wydała też Wolesi Dżirga (niższa izba afgańskiego parlamentu), w którym zajście nazwano ‘nieludzką’ i ‘ciężką zbrodnią’.

Napiętą atmosferę starała się wyciszyć dyplomacja amerykańska. Prezydent Barack Obama złożył kondolencję i podkreślił, że osobiście poprze śledztwo w sprawie. Oficjalne przeprosiny i ubolewanie wyraziło też dowództwo NATO w Afganistanie oraz szef Pentagonu Leon Panetta.

Napięte relacje amerykańsko-afgańskie uległy jednak dalszemu ochłodzeniu, kiedy Amerykanie odmówili wydania sprawcy pod jurysdykcję sądu afgańskiego i zadecydowali o przetransportowaniu go na teren USA. Wśród części afgańskich polityków powszechne stało się przeświadczenie, że sam Bales uniknie odpowiedzialności, a jego wywiezienie ma służyć zatuszowaniu sprawy. Pojawiły się ponadto komentarze spekulujące, jakoby atak był nie tyle przypadkowym dziełem szaleńca co celowym działaniem. 

16 marca prezydent Hamid Karzaj wezwał dowództwo ISAF do natychmiastowego opuszczenia afgańskich wsi i przekazania nadzoru nad lokalnymi operacjami siłom afgańskim. Karzaj zażądał ponadto od ISAF opuszczenia kraju już w 2013 r. , a więc rok przed planowaną wstępną datą wycofania.

Oliwy do ognia dolali afgańscy parlamentarzyści. W tym samym dniu, powołująca się na zeznania świadków afgańska parlamentarna komisja śledcza, badająca okoliczności mordu, poinformowała, że w zdarzeniu mogło uczestniczyć więcej amerykańskich żołnierzy. Jak relacjonowała przedstawicielka komisji Hamidzi Lali: Jesteśmy przekonani, że jeden człowiek nie był w stanie zabić 16 osób w dwóch osobnych lokalizacjach w przeciągu jednej godziny (…), ofiary zostały zamordowane przez dwie osobne grupy żołnierzy. Dzień później komisja wydała dodatkowe oświadczenie, informując, że zgodnie z ustaleniami śledztwa tuż przed masakrą żołnierze zgwałcili dwie Afganki. Przedstawiciele komisji zagrozili ponadto:  Jeśli społeczność międzynarodowa nie podejmie kroków wyjaśniających sprawę, Wolesi Dżirga ogłosi wojska ISAF okupantem.

Prezydent Obama zaapelował, by nie utożsamiać zajścia z misją  jako taką i zapewnił, że tragiczna i szokująca napaść żołnierza nie ma nic wspólnego z charakterem amerykańskiej armii. Rodzinom ofiar obiecano odszkodowanie, w stosunku do oskarżonego zaś zapowiedziano możliwość orzeczenia najwyższego wymiaru kary – kary śmierci.Dyplomacja USA po raz kolejny podkreśliła, że atak był indywidualną inicjatywą niezrównoważonego żołnierza i sam w sobie stanowi odosobniony przypadek. 

Incydent ten nie jest jednak odizolowany… i jak się można domyślać, na przekór dobrym chęciom amerykańskiej dyplomacji, Afgańczycy wciąż o tym pamiętają.

W 2010 trzech żołnierzy z 5 Brygady Stalker z Kandaharu zostało skazanych za serię egzekucji dokonanych na afgańskich cywilach.  Żołnierze zabijali dla sportu. Jak wykazał proces, wybierali swoje ofiary przypadkowo. Mordów dokonano poza strefą walki, zamordowani byli nieuzbrojeni. Polowania kończyły się bezczeszczeniem zwłok i zacieraniem śladów zbrodni. Dowódca grupy Calvin Gibbs kolekcjonował części zwłok jako trofea wojenne. Wszyscy żołnierze byli uzależnieni od heroiny. Gibbs został skazany na dożywocie, w sprawie dwóch pozostałych sprawców sąd orzekł karę 25 lat więzienia.

Polowania ‘grupy Gibbs-a’,  podobnie jak morderstwo w Zangabad, były przypadkami, które poprzez swoją brutalność i jednoznaczność przyciągnęły znaczną uwagę zachodnich mediów. Należy jednak pamiętać, że w odbiorze przeciętnego Afgańczyka nie różnią się one zasadniczo od szeregu innych zdarzających się regularnie incydentów, będących konsekwencją nie tyle indywidualnych działań podejmowanych przez szaleńców, ale efektem ofensywy armii jako takiej.

Oczywistym uwarunkowaniem umożliwiającym ocenę tragicznego zajścia jest środowisko, w którym do niego dochodzi. Przypadki „grupy Gibbs-a” i Bales-a to przykłady morderstw na nieuzbrojonych cywilach znajdujących się poza strefą walki.  Są to w rzeczy samej przypadki odizolowane. Inaczej jednak wygląda problem cywilów, którzy giną w strefie walki. Takich incydentów jest znacznie więcej, a dodatkowo kwestia interpretacji winy owych przypadków jest częstokroć skomplikowana. Przedstawiciele armii czy sądy, do których trafiają sprawy, częstokroć interpretują śmierć cywilów jako zło konieczne wojennego piekła, w którym linie frontów nie zawsze są wyraźne. Problem wygląda jednak inaczej w oczach przeciętnego Afgańczyka. Śmierć każdego cywila to bezpośrednio doświadczana tragedia rodzin i ich bliskich, poczucie niesprawiedliwości i pragnienie odwetu. Bez względu na to, kto jest sprawcą tragedii i jakie są jej okoliczności.

Większość ofiar cywilnych działań ISAF ginie w wyniku nalotów na afgańskie domostwa oraz ataków powietrznych.  Jak podają szacunki Afganistan NGO Security Office (ANSO) w roku 2011 w wyniku działań aliantów śmierć poniosło 401 cywili, z czego ponad 50% zginęło w wyniku ataków z powietrza. Przykładowo: w lutym 2011 w pobliżu granicy Dai Kundi i prowincji Uruzgan amerykańskie śmigłowce zabiły 27 cywilów; w marcu 2011 helikopter zabił 9 afgańskich chłopców zbierających drzewo w połnocno-wschodniej części prowincji Kunar. W obu przypadkach zabici cywile zostali omyłko zidentyfikowani jako bojówkarze. Inny incydent miał miejsce w lipcu – 45 cywilów w tym dzieci, zostało zabitych w ataku lotniczym sił NATO w prowincji Helmand.

Osobnym problemem są ataki prowadzone przez samoloty bezzałogowe (drony). Zgodnie z polityką USA użycie dronów miało stać się podstawą strategii ograniczającej śmierć przypadkowych osób, ataki zostały bowiem przewidziane jako likwidacje wyselekcjonowanych bojówkarzy. Oficjalne statystyki CIA podają, że począwszy od maja 2010 w akcjach nie zginął ani jeden cywil,  drony miały za to zabić 600 afgańskich bojowników. Jak jednak twierdzi część niezależnych instytucji, informacje CIA mijają się z prawdą. Brytyjska organizacja Biuro Dziennikarstwa Śledczego konkludowała w zeszłorocznym raporcie, że w wyniku przeprowadzonych w 2011 roku operacji dronów na pograniczu afgańsko-pakistańkim śmierć poniosło co najmniej 45 cywili.

Nasilające się wśród Afgańczyków antyamerykańskie nastroje nie są jedynie efektem działań militarnych. Równie istotny jest aspekt kulturowy. Potencjalne wsparcie Afgańczyków dla misji NATO często rozbija się o realia kulturowej ignorancji kreowanej przez aroganckie czy bezmyślne postępowanie amerykańskiej armii. Znamiennym przykładem obrazującym problem były bulwersujące wydarzenia ostatniej zimy. 

W styczniu 2012 agencja Reuters ujawniła nagranie przedstawiające czterech rozbawionych amerykańskich żołnierzy oddających mocz na ciała zabitych Afgańczyków. Nagranie wywołało polityczną burzę, przez kraj przetoczyła się fala anty-amerykańskich demonstracji, w prasie zaś pojawiły się spekulacje przewidujące załamanie planowanych negocjacji pokojowych.  Amerykańska dyplomacja, starająca się wówczas o próby zaangażowania talibów w proces wymiany więźniów, bezwzględnie potępiła incydent. Sami talibowie zareagowali zaskakująco powściągliwie. Przedstawiciel ruchu w  udzielonym dla Reutersa wywiadzie mówił: Nie jesteśmy zaangażowani w proces polityczny a jedynie na wstępnym jego etapie,  samo nagranie nie przeszkodzi tym samym wymianie więźniów.

Cierpliwość Afgańczyków została wystawiona na próbę po raz kolejny w końcu lutego, wtedy to żołnierze USA z bazy w Bagram spalili muzułmańskie materiały religijne, w tym 20 egzemplarzy Koranu. Pomimo przeprosin generalicji amerykańskiej, tłumaczącej incydent jako omyłkowy wypadek, kraj po raz kolejny ogarnęły masowe demonstracje, które bardzo szybko przerodziły się w antyamerykańskie zamieszki.  W protestach zginęło 30 Afgańczyków. 

Z punktu widzenia założeń amerykańskiej propagandy, zimowy okres zawieszenia walk został zatem zmarnowany. Rozpoczynająca się tym samym wiosenna ofensywa będzie utrudniona. Amerykanie nadwyrężyli afgański kredyt zaufania, co może przełożyć się na skuteczność operacyjną armii.  Armia USA jest bowiem bezpośrednio uzależniona od jakości współpracy wojsk koalicyjnych z przywódcami lokalnych społeczności, w szczególności zaś z przywódcami klanów pasztuńskich.

Dotychczasowa współpraca Pasztunów, mimo że ograniczona, była jednym z ważniejszych uwarunkowań dotychczasowych powodzeń misji. Poparcie Pasztunów było między innymi kluczowym elementem taktyki wyparcia talibów na pogranicze afgańsko-pakistańskie. Sukces ISAF był jednak ograniczonym – jego główną ułomnością stało się uzależnienie stabilności frontów walki od dobrej woli pasztuńskich klanów. Od początku wiadomym było, że jeśli te wycofają swoje poparcie, powrót talibów może być kwestią czasu. 

Sami Pasztuni zaś patrzą na Amerykanów coraz bardziej niechętnie. Starszyzna konserwatywnych rodów stopniowo się wycofuje. Początkowe poparcie dla wojska ISAF było wynikiem zmęczenia brutalnością władzy talibów. Jednak z upływem czasu w świadomości części klanów realia reżimu talibów stały się wspomnieniem wypartym aktualnymi doświadczeniami wojny, kreowanymi przez obecność wojsk koalicyjnych.

Problem jest szczególnie istotny w obliczu trudności propagandowych, jakie napotykają koalicjanci. Najważniejszym problemem jest samo usprawiedliwienie zasadności obecności. Interweniując w Afganistanie, wojska ISAF stanęły bowiem przed wyjątkowo skomplikowanym zadaniem propagandowym. Oczywiste dla części zachodniej opinii publicznej usprawiedliwienie tłumaczące zasadność misji poparciem talibów dla Al-Kaidy, dla samych Afgańczyków jest co najmniej trudne do zaakceptowania. Geneza interwencji NATO ma bowiem z przeciętnym Afgańczykiem niewiele wspólnego. Zamach z 11 września był dziełem osób pochodzących z Arabii Saudyjskiej, ZEA, Egiptu oraz Libanu, żaden z zamachowców nie był Afgańczykiem, żaden z nich nie został nawet w Afganistanie wytrenowany. Zamach jako taki był zaplanowany i dowodzony przez saudyjskich i egipskich dżihadystów, którzy znaleźli schronienie na terytorium Afganistanu dzięki osobistemu poparciu przywódcy władającego krajem  totalitarnego reżimu. W momencie interwencji ISAF zatem przeciętni Afgańczycy  nie mieli z zorganizowanym przez Al-Kaidę zamachem praktycznie nic wspólnego. Sami Afgańczycy nie tylko nie są za zamach odpowiedzialni, ale nie mają nawet jego świadomości. 

Jak pokazują opublikowane w 2010 badania przeprowadzone przez International Council on Security and Development, na obszarze najbardziej dotkniętym przez działania militarne (prowincje Kandahar i Helmand) 92% respondentów odpowiedziało, że nigdy nie słyszeli o zamachu z 11 września. Brak świadomości skomplikowanych realiów wojny z osią zła, której to Afganistan stał się częścią, przekłada się na niewystarczające z punktu widzenia ISAF poparcie dla zasadności misji. Afgańczycy zwyczajnie nie wiedzą, co skłoniło obce armie do interwencji. Widzą za to współkreowane  przez ISAF realia uderzającej w nich wojny. Problem narasta wraz z upływem lat – podczas gdy szczątkowa świadomość co do genezy interwencji niknie coraz bardziej, rozgoryczenie względem wojny staje się z kolei coraz bardziej powszechne. Z punktu widzenia propagandowego sytuacja ISAF staje się zatem coraz trudniejsza.

Pomimo przeszkód początkowy okres obecności wojsk ISAF miał wciąż stosunkowo silną propagandową podstawę. Ostatecznie rzecz biorąc, poza zmaganiem z siatką Al-Kaidy jako zagrożeniem dla USA, oficjalnym celem interwencji – komunikowanym zarówno Afgańczykom jak i zagranicznej opinii publicznej – była konieczność walki z totalitarnym reżimem talibów postrzeganym jako wsparcie Al-Kaidy w globalnym dżihadzie. 

Sytuacja propagandowa ISAF uległa jednak zasadniczej zmianie. Ze strategicznego punktu widzenia cele interwencji zostały w dużej mierze osiągnięte. Jak informował w kwietniu 2011 gen. David Petraeus, siła Al-Kaidy była wówczas oszacowana na „około 100 bojowników” z czego jedynie „garstka” została zakwalifikowana  jako stanowiąca zagrożenie dla krajów zachodnich. W listopadzie 2011 amerykański dziennik The Washington Post opublikował wywiad z wysoko postawionym amerykańskim urzędnikiem ds. zwalczania terroryzmu, który stwierdził, że zdolności operacyjne Al-Kaidy na pograniczu afgańsko-pakistańskim zostały zneutralizowane, a pozostali przy życiu przywódcy organizacji nie stanowią zagrożenia. Wciąż trwająca obecność wojsk ISAF ma zatem z Al-Kaidą niewiele wspólnego.

ISAF stara się co prawda uwypuklić inny – stabilizacyjny charakter swojej obecności – przekonując o konieczności prowadzonej pod patronatem militarnym ustrojowej transformacji i demokratyzacji. Jak tłumaczy wojskowa propaganda, założenia owe nie są możliwe bez neutralizacji talibów, którzy wciąż są postrzegani jako zagrożenie dla wypracowanych dotychczas transformacyjnych osiągnięć. Jakkolwiek jednak by usprawiedliwiać zasadność interwencji, poparcie samych zainteresowanych  (Afgańczyków)  co do misji ISAF jest na wyjątkowo niskim poziomie.

Zgodnie z sondażem International Council on Security and Development 40% Afgańczyków prowincji Helamd i Kandahar uważa, że celem interwencji jest „zniszczenie islamu i okupacja Afganistanu”. Warto pamiętać, że sondaż był przeprowadzony na długo przed incydentem spalenia Koranów, doniesieniami o bezczeszczeniu zwłok czy mordem w Zangabad.  Tym samym więc, odsetek ten dziś jest z dużym prawdopodobieństwem zasadniczo wyższy.

Z propagandowego punktu widzenia aktualna obecność ISAF napotyka zatem na następujące trudności:

1. Przedłużająca się wojna, śmierć cywili  jak i sama nieudolność misji wzmagają w Afgańczykach przekonanie o imperialnym charakterze interwencji;

2. Problemy niezrozumienia afgańskich realiów kulturowych połączone z odbijającymi się szerokim echem przykładami demoralizacji amerykańskiej armii, wzmacniają niechęć Afgańczyków i powodują potencjalne zagrożenie przesunięcia sympatii w kierunku talibów;

3. W warunkach neutralizacji Al-Kaidy, jak i w obliczu obalenia reżimu talibów, usprawiedliwienie obecności ISAF nastręcza zasadnicze trudności propagandowe, które są dodatkowo wzmagane przez nikłą świadomość Afgańczyków co do genezy interwencji jako takiej.

Problemy propagandowe Amerykanów przekładają się na współpracę ISAF z armią afgańską. Zagadnienie omówił między innymi behawiorysta Jeffrey Bordin, który w wydanym w 2011 na potrzeby armii USA raporcie podkreślił powszechność stereotypów,  brak zaufania i głębokich podziałów, które wprost prowadzą do agresji. Raport stwierdza, że kooperacja ISAF z siłami afgańskimi rozbija się o ‘realia kryzysu zaufania oraz niemożliwych do przezwyciężenia kulturowych różnic.’ 

Konkluzja ma swój szerszy kontekst – skoro bowiem kryzys jest tak istotny, aktualnym staje się pytanie o dalszy sens misji. Najważniejsi uczestnicy koalicji jasno opowiedzieli się za utrzymaniem wojsk. Prezydent Obama jak i premier Cameron podtrzymali wcześniejsze ustalenia zakładające, że wycofanie jako takie nie nastąpi wcześniej niż przed końcem 2013 roku.

Stanowisko Obamy nie podoba się amerykańskiej opinii publicznej. Jak podają sondaże ponad połowa obywateli USA chce szybkiego wycofania wojsk: sondaż ABC-News  szacuje poparcie wycofania na 55% , agencja AP podaje z kolei odsetek 60%.  Jak spekulowały w początkach marca amerykańskie media, niezadowolenie z przeciągającej się interwencji może wpłynąć na kształt zbliżającej się wyborczej kampanii. Na daną chwilę jednak ani prezydent Obama, ani jego główny republikański konkurent Mitt Romney nie skłaniają się ku wyrażanym przez sondaże preferencjom i konsekwentnie pozostają przy strategii powolnego wycofania.

Twardym zwolennikiem jak najdłuższej obecności wojsk USA jest sekretarz obrony Leon Panetta, który komentując wyniki sondaży, powiedział:  Opinia publiczna nie wygrywa wojen (…).  Musimy kontynuować operacje  w oparciu o strategię, którą stosowaliśmy dotychczas. Cel misji jest wciąż ten sam. Jesteśmy tu,  by chronić Amerykę poprzez  uniemożliwienie Talibom i Al-Kaidzie powrotu do Afganistanu.

Deklaracje Panetty mają jednak niewiele wspólnego z afgańskimi realiami. Mimo że cel w postaci rozbicia Al-Kaidy został praktycznie osiągnięty, ofensywa talibów trwa i raczej nie należy się spodziewać, by udało się całkowicie zapobiec ich powrotowi. To co mogą zrobić Amerykanie, to starać się minimalizować konsekwencje obecności talibów i stworzyć warunki, w których ich aktywność  nie stanie się potencjalną przyczyna pogłębienia destabilizacji. Dotychczasowa taktyka stabilizacji zastała oparta (przynajmniej w teorii) na dwóch filarach:  próbie wzmocnienia armii oraz staraniom w kierunku zbudowania silnego autorytetu władzy centralnej.  W praktyce jednak osiągnięcia w wyżej wymienionych obszarach są niewystarczające.

Z punktu widzenia USA siły afgańskie są zbyt słabe, by samodzielnie stawić czoła wyzwaniu stabilizacji. Zasadniczą ułomnością jest niska karność i ogólne rozprężenie armii. Wojsko jest narażone na wewnętrzne podziały – wielu żołnierzy bardziej ceni lojalność względem swojego klanu, czy sobie właściwej etnicznej grupy, niż tożsamość afgańską. Armia jest tworem ułomnym – ma reprezentować jedność, która nie istnieje. Nic dziwnego zatem, że realia utopionego w klanowych waśniach kraju znajdują swoje odzwierciedlenie również w jego armii. 

Jednym z ważniejszych  problemów jest potencjalny konflikt tadżycko – pasztuński. Antagonizm ma swoją długą historię, której szczególnie krwawym rozdziałem była walka o władzę i domowa wojna lat 90-tych.  Dziś obie grupy etniczne są reprezentowane w jednej narodowej armii. Kwestią zapalną pozostaje jednak kształt owej reprezentacji – armia jest zasadniczo zdominowana przez tadżycką mniejszość. Tadżycy, stanowiący 27% populacji kraju, to ponad 40% personelu armii; Pasztuni zaś, reprezentujący ponad  40% wszystkich Afgańczyków, stanowią w armii 30 % mniejszość. Szczególnie duża dysproporcja dotyczy korpusu oficerskiego w 60 % złożonego z Tadżyków. W praktyce oznacza to ryzyko konfliktów generowanych niechęcią pasztuńskich podkomendnych.

Konfliktogenna struktura etniczna afgańskiej armii jest wynikiem polityki kształtowanej przez NATO. Dominacja Tadżyków jest efektem taktyki Amerykanów, którzy chcąc odwdzięczyć się walczącej z talibami tadżyckiej koalicji północnej, faworyzowali jej przywódców w ramach afgańskiej armii. W efekcie zasadnicza część dzisiejszego korpusu oficerskiego to byli dowódcy tadżyckiego sojuszu północnego, którzy niewiele ponad 10 lat temu toczyli z Pasztunami krwawą wojnę o władzę.

Sami Pasztuni z kolei do armii się nie garną. Rekrutacja opiera się o przyzwolenie klanowej starszyzny, ta zaś patrzy na armię niechętnie. Wątłe poparcie jest częstokroć oparte o chimeryczne sojusze ISAF z lokalnymi przywódcami. Dumni Pasztuni, w kulturę których wpisana jest rywalizacja, nie chcą służyć pod rozkazami Tadżyków. Innym problemem są bariery językowe. Używany przez Tadżyków dari staje się de facto językiem afgańskiej armii, wypierając tym samym mający status większościowego używanego przez Pasztunów paszto. Problem języka pogłębia zatem pasztuńską izolację.

Niechęć względem armii jest jednocześnie ryzykiem poparcia dla walczącego niegdyś z Tadżykami pasztuńskiego radykalizmu reprezentowanego głównie przez talibów oraz rządzoną przez byłego wojennego watażkę Gulbuddina Hekmatjara Hezb-e-Eslami (Partia Islamska). Oba ruchy mają tradycję walki zarówno z tadżyckimi mudżahedinami jak i armią ISAF.  W efekcie daje to silne podstawy ku temu, by zaangażowały się w konflikt z zorganizowaną przez ISAF, a zdominowaną przez Tadżyków afgańską armią. 

Innym zagadnieniem jest problem negocjacji. Ze względu na silną pozycję opozycji prezydent Karzai jest zmuszony pertraktować. Jak jednak interpretuje amerykańskie dowództwo, jego negocjacyjna pozycja jest zbyt słaba, by mógł on podjąć się rokowań  jedynie w oparciu o autorytet własnego urzędu. Siła argumentów Karzaja jest w dużej mierze uzależniona od obecności NATO. Brak zabezpieczenia w postaci militarnego parasola może być bezpośrednim zagrożeniem dla negocjacyjnych treści, w praktyce zaś dalszym umocnieniem pozycji talibów. Wojna z talibami jest przede wszystkim walką o regionalny układ sił. Z perspektywy USA władza talibów w Afganistanie to zagrożenie destabilizacji sąsiedniego Pakistanu. W efekcie zaś to ryzyko zmiany geopolitycznego układu sił, opartego o regionalną stabilizację pakistańskiego reżimu. Dowództwo armii amerykańskiej postrzega zatem militarną obecność jako konieczną dla  zabezpieczenia regionalnych interesów. Nie należy tym samym spodziewać się, by generalicja zdecydowała się na szybkie wycofanie.

Jednocześnie jednak zmianie ulegnie dotychczas stosowana taktyka, w szczególności zaś te działania, które spotykają się z największym sprzeciwem samych Afgańczyków. Pierwsza zasadnicza zmiana obejmie sposób organizacji tzw. nocnych nalotów, czyli prowadzonych w nocy operacji / przeszukań afgańskich domostw dokonywanych celem poszukiwań bojowników. Jak uzgodniono, naloty mają być przeprowadzane przez samych Afgańczyków, a ich legalność ma być poddana ścisłemu nadzorowi afgańskich sądów. Jest to zmiana zasadnicza, do tej pory bowiem naloty były prowadzone przez wojska USA oraz NATO, którym zdarzało się ignorować konstytucyjny zapis wymagający sądowej sankcji.

Przekazanie dowództwa nad zakresem organizacyjnym i operacyjnym nalotów jest przez Amerykanów komentowane jako zasadniczy krok w kierunku umocnienia afgańskiej suwerenności. Jak się jednak można domyślać, był to krok przedsięwzięty niechętnie. Dowództwo NATO częstokroć bowiem podkreślało skuteczność nalotów, które – mimo że kontrowersyjne – przynosiły zasadnicze rezultaty.  Amerykanie obawiają się jednocześnie, że kontynuacja nalotów w ramach dowództwa afgańskiego będzie początkiem końca skuteczności ważnej dotychczas strategii. Z perspektywy NATO nadzór afgański to ryzyko pobłażliwości sądów wydających nakazy; to ryzyko korupcji,  infiltracji bojówkarzy oraz obniżenia „zainfekowanego” klanową lojalnością morale żołnierzy. Z drugiej jednak strony dowództwo NATO zwyczajnie nie miało wyjścia, ostateczna decyzja była bowiem motywowana nie tyle chęcią wzmocnienia afgańskiej suwerenności, co konsekwencją uświadomienia sobie rozmiarów porażki. W oczach Afgańczyków amerykańskie naloty to: przestrzeń nadużycia, swoboda arbitralnych zatrzymań i aresztowań, instrument łamania praw człowieka i opresji. Koszta nalotów stały się zbyt wysokie, operacje planowane jako prewencja radykalizmu stały się instrumentem antagonizowania lokalnych społeczności. W praktyce zaś antyamerykańskiej radykalnej propagandy. Sama próba dowartościowania afgańskiego dowództwa może okazać się niewystarczająca. Stabilizacja i transformacja Afganistanu może być możliwa jedynie pod warunkiem szerokiej – partnerskiej współpracy. Jak do tej pory jednak politykom NATO nie udało się wypracować przekonującej strategii partnerstwa. Czasu jest coraz mniej – zgodnie z wciąż aktualną agendą NATO ma opuścić Afganistan w 2014 roku.

 

 

Tags: ,