Kurdowie, którzy są potomkami starożytnych Medów, a więc kuzynami Persów, należą do rodziny indoeuropejskiej tak jak my, są muzułmanami i zamieszkują wielki, przeważnie górzysty obszar zwany Kurdystanem na styku czterech współczesnych państw: Turcji, Syrii, Iraku i Iranu. Trzeba jednak zaznaczyć, czego prawie nikt nie robi, że północna część Kurdystanu to tereny historycznej Armenii zajęte przez Kurdów po krwawej eksterminacji Ormian w latach 1915-20, której dopuścili się oni u boku Turków, a czasami nawet od nich gorliwiej i okrutniej. Moralne prawo Kurdów do tego terytorium jest więc wątpliwe. Kurdowie wszędzie są mniejszością, ale razem jest ich jakieś 30 milionów. A to już jest duży naród, którego nie dostrzegać albo lekceważyć niepodobna, tym bardziej, że od 1920 roku stale obiecuje się im niepodległość. Region jest jednak zbyt newralgiczny, w ropę zasobny i politycznie podzielony, więc jak na razie są to tylko obietnice. Kurdowie nie czekają biernie, ale cały czas tli się tam powstanie. Zawsze byli przecież krnąbrni i bitni, to ich wódz Saladyn pokonał krzyżowców i odbił Jerozolimę, przez wieki stanowili też ważną część armii sułtanów otomańskich, Mameluków itp. Niedobrze jest mieć ich za wrogów.
Połowa wszystkich Kurdów mieszka w Turcji i tam problem kurdyjski jest od dawna największy. Od czasów Ataturka Turcja przyjęła bowiem dogmatyczną i skrajnie absurdalną politykę administracyjnego zaprzeczania istnienia narodowości kurdyjskiej: Kurdów uznano za „Turków górskich”, zakazano używania ich języka, zmieniono im imiona na tureckie, a nawet karano więzieniem za samo używanie słowa Kurd lub kurdyjski. Zakazano im też kultywowania ich własnych tradycji, np. obchodzenia wiosną tradycyjnego Nowego Roku (Nowruz). Ostatnio, mimo wcześniejszego poluzowania przepisów, znowu właśnie o to poszło.
Pragnąc maksymalnie ograniczyć zgromadzenia publiczne z tej okazji, rząd w Ankarze nakazał Kurdom obchodzenie tego święta dokładnie w dniu wiosennego przesilenia 21 marca, czyli w zwykły dzień tygodnia, a nie w poprzedzający go weekend, jak zarządziła kurdyjska Partia Pokoju i Demokracji (BDP). Kiedy dziesiątki tysięcy Kurdów zgromadziły się jednak na placach Stambułu i Diyarbekiru w niedzielę 18 marca łamiąc rządowy zakaz, runęły na nich oddziały szturmowe policji, wspomagane przez śmigłowce, wozy pancerne i gaz łzawiący. Dwie osoby zginęły, setki zostało rannych, tysiące trafiło do więzień. Wśród Kurdów zawrzało: „Od dziś nie płacimy podatków, nie służymy w ich armii i nie mówimy po turecku. Zaczyna się nowa faza” – zadeklarował Murat Karayilan, przywódca zakazanej Partii Pracujących Kurdystanu (PKK), najbardziej radykalnej i wojowniczej formacji politycznej tego narodu. Nawet najbardziej prorządowo nastawieni Kurdowie przyznają, że stosunki między Turkami a Kurdami są dziś napięte do granic ostatniej struny.
A już-już wydawało się, że przełom jest blisko i że rządząca w Turcji partia Sprawiedliwości i Rozwoju (AK) premiera Erdogana dogada się z Partią Pracujących Kurdystanu (PKK), która od 28 lat przewodzi antytureckiej rebelii we wschodniej części Anatolii. Jeszcze do lata zeszłego roku władze tureckie prowadziły tajne rokowania z kierownictwem PKK w Oslo, a z jej uwięzionym przywódcą Ocalanem w najcięższym więzieniu na jednej z wysp Morza Marmara. Chodziło o tzw. kurdyjskie otwarcie, czyli odejście od absurdalnego dogmatu o nieistnieniu Kurdów, którego początkiem była inauguracja pierwszej w Turcji, państwowej zresztą, telewizji w języku kurdyjskim. Proces miało ukoronować zawarcie uroczystego porozumienia z PKK kończącego rebelię w tureckim Kurdystanie.
Coś jednak nagle się odwróciło. W czerwcu 2011 w Turcji odbyły się wybory powszechne, zwycięskie dla partii Sprawiedliwości i Rozwoju (AK) Erdogana, która nawet we wschodniej Anatolii zdobyła połowę mandatów. Zamiast jednak wykorzystać to jako podstawę do umocnienia zmian i otwarcia na Kurdów, Erdogan, który pozuje na historycznego następcę Ataturka, dufny w swą siłę i mandat, powrócił do strategii twardej ręki. Rokowania z PKK zerwano, armia turecka uderzyła na bazy peszmergów (tradycyjnych kurdyjskich bojców) w północnym Iraku, który dziś jest praktycznie ziemią niczyją, a w samej Turcji przeprowadzono masowe czystki i aresztowania domniemanych „terrorystów”. Kolejne tysiące Kurdów trafiły do więzień, w tym wielu samorządowców, kurdyjskiej inteligencji, wybranych burmistrzów miasteczek i sołtysów. Wyłapano np. większość dowódców ochotniczych straży pożarnych, lekarzy pogotowia i …roznosicieli herbaty. Raci Bilici, szef południowo-wschodniego oddziału tureckiego stowarzyszenia obrony praw człowieka twierdzi, że od zeszłego roku w więzieniach siedzi dwa razy więcej Kurdów niż przedtem, a tortury i nadużycia seksualne są na porządku dziennym. Jego poprzednik też zresztą siedzi już od 2009, a ich biuro po kilku najściach policji zostało wymiecione z wszelkiej dokumentacji.
Zarówno Bilici jak i Selma Urper, prawniczka broniąca Kurdów w ciągnących się latami procesach sądowych, zwracają uwagę na nową taktykę policji i służb specjalnych. Jest nią zmuszanie młodych Kurdów do współpracy ze służbami i szkolenie ich do prowokacji. Botan Cankurt, 19-latek z Diyarbekir zeznał przed sądem jak i kiedy został przeszkolony przez policję w sporządzaniu tzw. koktajli Mołotowa i organizowaniu demonstracji antyrządowych, a jego również uwięziona dziś koleżanka Tekosin Bulca – jak ją przeszkolono, aby uwodziła aktywistów BDP i donosiła na policję o ich działaniach. Zeznań takich jest więcej.
Zamiast otwarcia mamy więc kolejny spazm twardego kursu, do czego Turcja ma odruchowe i historyczne predylekcje. Narodom słabszym i bardziej giętkim – Słowianom, Grekom, Ormianom, Żydom, Gruzinom itp. zawsze było pod Turkiem dość pierwszej krwi i bicia na oślep, po czym ulegali albo uciekali. Ale nie Kurdom, twardym zbójom, którzy są z tej samej bajki co Turcy, do bicia nawykli, na bicie odporni i swego odpuszczać nieskorzy. Ankara wie, że nie jest to sposób na twardzieli. Obserwatorzy widzą w tym raczej rodzaj gry ze strony Erdogana, który jest mistrzem intryg i dwuręcznej polityki, mającej na celu zmiękczenie kurdyjskiej sceny przed zaproponowaniem konstytucji, o której od wielu lat się mówi. Nie jest wykluczone, że jest to także – dość osobliwe, trzeba przyznać – przygotowanie do nowej rundy rozmów z Kurdami, przy której w ramach ustępstw i targów trzeba będzie mieć kogo z więzień wypuszczać. Podobno przygotowuje się nawet program wprowadzenia do szkół państwowych klas z językiem kurdyjskim do wyboru.
Wydaje się, że postawę Ankary trzeba interpretować w świetle zbliżającej się wojny i planowanych zmian na Bliskim Wschodzie. Wiadomo, że w głowach strategów USraela od dłuższego czasu, a zwłaszcza od czasu inwazji na Irak, tli się idea wykrojenia także z Iranu i Syrii terytoriów zamieszkałych przez ambitną mniejszość kurdyjską, co by miało trwale osłabić te państwa. Gdyby te ich części połączyć z północnym Irakiem to mamy zawiązek niepodległego Kurdystanu, który w planach USraela bardzo by im się przydał jako uzależniona strefa buforowa i do kontrolowania sąsiadów. Ale wtedy powstaje pytanie o najważniejszą dzielnicę Kurdystanu – tę w Turcji. Bez niej Kurdystan nie ma sensu. Czy jednak można oderwać taki rejon od państwa, które jest oczkiem w głowie Waszyngtonu, kluczowym członkiem NATO, ma w nim drugą co do wielkości armię, kontroluje wejście na Morze Czarne, podejście na Kaukaz, źródła rzek w Mezopotamii, północną granicę Syrii, zachodnią granicę Iranu, osłania lotniczo Izrael i ma do odegrania bodaj najważniejszą rolę w ułatwianiu agresji np. z ogromnej bazy lotniczej w Diyarbakir?
Większość analityków zgadza się z tym, że wcześniej czy później niepodległy Kurdystan stanie się politycznym faktem. Przynajmniej cztery państwa będą musiały pogodzić się z utratą części swych zasobnych w ropę i wodę terytoriów. Dla wszystkich z nich będzie to rodzaj grubej porażki. Na dziś jednak, mówienie o tym, zwłaszcza w Ankarze, wywołuje nerwowość i potęguje skomplikowanie bliskowschodniej sceny. Z perspektywy Berlina, Kopenhagi lub Sztokholmu, gdzie kurdyjska diaspora ma swoje prężne centrale, i gdzie nadzieje Kurdów rosną z tygodnia na tydzień, sprawa niepodległości Kurdystanu wygląda dosyć prosto. Ale z perspektywy kafejek Stambułu albo ulicy w Ankarze powtarza się pytanie: Czy opłaca się nam abyśmy ułatwiali Amerykanom proces, który w efekcie musi niechybnie przynieść nam tak gorzki owoc? Oznacza to, że także w Waszyngtonie i w Jerozolimie muszą się liczyć z tym, że ktoś z zewnątrz będzie w końcu musiał przeciąć węzeł kurdyjski i to raczej w kontekście innych ważkich wydarzeń dla Bliskiego Wschodu. Co, niestety, tylko przybliża ryzyko wojny i to nie tylko tej głównej, ale i wielu następczych w wielkiej strefie zamętu.
Musisz być zalogowany aby wpisać komentarz.