22 stycznia ponad 67 % z pięciu i pół miliona uprawnionych Izraelczyków stawiło się do urn aby zadecydować o składzie dziewiętnastego Knesetu. Przedterminowe wybory, rozpisane po tarciach w prawicowej koalicji na czele której stał Likud, przyniosły kilka niespodzianek, jednego zwycięzcę i wielu przegranych.
Izrael jest krajem paradoksów, jak nigdzie indziej znajduje to swoje odbicie w polityce. Co prawda Benjamin Netanyahu, lider prawicowego Likudu, wygrał wybory zapewniając blokowi wyborczemu Likud – Israel Beiteinu 31 miejsc w 120 osobowym Knesecie, jednak wynik zwycięskiego sojuszu wyborczego jest przyjmowany prawie jak porażka. Po wcześniejszych wyborach obydwie partie łącznie posiadały 42 parlamentarzystów, zaś sondaże przedwyborcze dawały im 34 – 36 miejsc w przyszłym Knesecie. Wbrew zamiarom liderów połączenie dwóch największych partii na prawicy w jeden blok wyborczy nie przysporzyło im głosów, wręcz przeciwnie. Jeszcze przed wyborami sondaże oraz analizy pokazywały, że partie zyskałyby więcej głosów startując osobno.
Głosy prawicowego elektoratu zasiliły natomiast dwie mniejsze ultraprawicowe partie. Żydowski Dom który we wcześniejszych wyborach balansował na 2% progu wyborczym, w tych zyskał ponad 9% i wprowadził 12 parlamentarzystów. Zjednoczony Judaizm Tory, jedno ze stronnictw ultra ortodoksyjnych Żydów, zanotował także wzrost poparcia i wprowadził 7 reprezentantów do Knesetu, plasując się tuż za partią Shas. Samo stronnictwo Shas, będące partią sefardyjskich ultraortodoksów znów będzie posiadać 11 parlamentarzystów co kolejny raz może pozwolić tej partii na wejście w koalicyjne rządy i blokowanie rozwiązań niewygodnych dla ultraortodoksyjnej części społeczeństwa.
Skłócona lewica oraz liberałowie są jednymi z największych przegranych tych wyborów. Partia Pracy, która przez lata kształtowała politykę Izraela wygrywając wybory lub wchodząc w szerokie koalicje rządowe, nie dość że przegrała kolejny wyścig wyborczy, to usztywniła swój kurs i słowami swojej przewodniczącej Shelly Yacimovich zdystansowała się od jakiejkolwiek wizji koalicji z Benjaminem Netanyahu. Statystycznie największym przegranym tych wyborów jest partia Kadima. Stronnictwo centro-liberalne założone w 2005 przez Ariela Sharona odchodzącego z Likudu, miało stać się zapleczem politycznym dla planów Sharona na unilateralne określenie granic Izraela i wycofanie wojsk oraz osiedli żydowskich z terenów okupowanych. Partia pod przewodnictwem Tzipi Livni, z 28 parlamentarzystami, była najliczniejszym stronnictwem w poprzednim Knesecie. Po przegranych wyborach do władz partii w 2012 roku Livni odeszła z Kadimy wraz z kilkoma działaczami, a kilka miesięcy przed wyborami 2013 stworzyła partię Hatnauh która ostatecznie zdobyła prawie 5 % poparcie i wprowadzi 6 przedstawicieli do Knesetu. Kadmina natomiast z trudem przekroczyła próg wyborczy i będzie posiadać jedynie dwóch parlamentarzystów.
Tak naprawdę wybory 2013 mają jednego zwycięzcę. Charyzmatyczny Jair Lapid i jego liberalna, centrowa partia Jest Przyszłość (Jesz Atid) szturmem wdarli się na scenę polityczną Izraela. Jesz zdobyła 19 miejsc i stała się drugą siłą w Knesecie. Od początku typowano Lapida na czarnego konia tych wyborów, ale nawet najbardziej optymistyczne sondaże nie dawały mu aż takiego poparcia. Jair Lapid, były prezenter telewizyjny oraz dziennikarz, po falach największych w historii Izraela protestów społecznych, zdecydował się w 2012 roku na utworzenie partii i udział w wyborach. Jesz Atid z założenia jest partią anty-establishmentową nie przyjmującą dotychczasowych polityków izraelskich do swoich szeregów. Program stronnictwa oprócz reform gospodarczych skupia się także na drażliwych kwestiach takich jak objęcie Haredim czyli ultra ortodoksyjnych Żydów obowiązkową służbą wojskową, czy zmianę progu wyborczego z 2% do 6%, co miałoby zapobiec rozdrobnieniu sceny politycznej.
Zaskakująco dobry wynik uzyskały także partie izraelskich Arabów które łącznie wprowadziły 11 parlamentarzystów. Po części było to zasługą najwyższej od rozpoczęcia drugiej intifady frekwencja wśród arabów żyjących w Izraelu, a po części wynikiem słabości lewicy, która w latach swojej świetności przyciągała także elektorat arabski, odbierając głosy partiom izraelskich arabów.
Benjamin Netanyahu, po raz trzeci wybrany na stanowisko premiera Izraela, od razu rozpoczął poszukiwania koalicjantów z którymi mógłby sformować rząd większościowy. Przywódca Likudu kontaktował się zarówno z przewodniczącymi z prawej jak i lewej strony sceny politycznej. Jak do tej pory najbardziej prawdopodobną wydaje się być koalicja Likudu, Jesz Atid oraz trzeciego partnera, którego Netanyahu widzi w ultraortodoksach z Żydowskiego Domu. Ci mieliby zbalansować reformatorskie zapędy Lapida w rządzie.
Jak widać także i po dziewiętnastych wyborach do Knesetu, demokracja ma swoją cenę. Izraelski system jest jednym z najbardziej proporcjonalnych na świecie, gdzie skład izby przedstawicielskiej odzwierciedla wszelkie niuanse społeczeństwa izraelskiego, tak przecież podzielonego. Dzieje się to za cenę stabilnej większości parlamentarnej i nie sposób nie zgodzić się z jedną z anegdot, która mówi, że jedyną prawdziwą większością w historii Knesetu była większość polskojęzyczna.
Musisz być zalogowany aby wpisać komentarz.