Konflikt bliskowschodni od lat znajduje się w czołówce „problemów do rozwiązania” amerykańskiej administracji. USA nieustannie naciska przedstawicieli Izraela i Palestyny i stara się zapewnić jak najlepsze warunki do osiągnięcia upragnionego, ostatecznego porozumienia. Działania Waszyngtonu nabierają na sile na ogół pod koniec lub na samym początku sprawowania mandatu przez kolejnych prezydentów. Podobnie jest i teraz, gdy Barack Obama rozpoczął swą drugą kadencję w Białym Domu, a nowy sekretarz stanu – John Kerry – jest regularnym gościem na Bliskim Wschodzie. Czy zabiegi te zakończą się powodzeniem, czy też tradycji stanie się zadość i reanimacja procesu pokojowego zakończy się wielkim fiaskiem?
Zapoczątkowany w latach 90. XX w. proces pokojowy miał w założeniu doprowadzić do zakończenia jednego z dłuższych i bardziej skomplikowanych konfliktów na świecie. Choć początkowo wydawało się, że wszystko zmierza w dobrym kierunku, a architekci tzw. porozumień z Oslo otrzymali nawet Pokojową Nagrodę Nobla, historia pokazała, że osiągnięcie ostatecznego porozumienia nie jest proste. Wieloletnie zaszłości między Izraelczykami i Palestyńczykami, wzajemna nieufność, nierespektowanie uzgodnionych założeń, a przede wszystkim brak realizacji dążeń i zadośćuczynienia zwykłym ludziom, którzy w sporze stracili najwięcej, musiała doprowadzić do katastrofy. I jak rozpoczęcie negocjacji w Madrycie w 1991 r., zwieńczone porozumieniami z Oslo w 1993 r. zakończyły I intifadę, tak przedłużające się negocjacje i rozpaczliwa próba doprowadzenia ich do końca w 2000 r. wywołały wybuch drugiej intifady – Al-Aksa.
Rok 2000 r. można uznać za datę, gdy faktycznie negocjacje „umarły” i gdy „pogrzebano” bliskowschodni proces pokojowy. Kolejne próby jego wznowienia, poszczególne tury negocjacji, konferencje pokojowe i powstające dokumenty takie jak choćby „Mapa drogowa”, były tak naprawdę jedynie konwulsjami umierającej nadziei na porozumienie. Każda ze stron szybko oddalała się od siebie, usztywniała swoje stanowisko i wysuwała kolejne warunki nie do spełnienia. Poszczególne gesty dobrej woli i zapewnienia o chęci porozumienia stanowiły jedynie zasłonę dymną dla twardej i nieprzejednanej polityki faktów dokonanych. Gesty te uspokoić światową opinię publiczną, stworzyć wrażenie stabilizacji i poprawy stosunków między stronami.
Wydaje się, że zarówno strona izraelska, jak i uczestniczący w negocjacjach w imieniu Palestyńczyków Fatah (mimo iż faktycznie Palestyńczycy nigdy nie dali im do tego prawa) osiągnęli pewne sukcesy na tym polu. Świat dał się przekonać, że wycofanie osadników i jednostek zbrojnych ze Strefy Gazy zakończyło okupację tego nadmorskiego terytorium. Uznał, że równoległa rozbudowa osiedli na Zachodnim Brzegu Jordanu i stopniowe odcinanie kolejnych terenów palestyńskich jest faktem, z którym trzeba się pogodzić i którego nie można cofnąć. Opinia publiczna kupiła również bajkę o dobrym i odrzucającym przemoc Fatahu, który nie walczy zbrojnie z Hamasem o władzę, którego skorumpowani politycy pomnażają fortuny nie dla zaspokojenia własnej próżności. Uwierzyła, że dokłada on wszelkich starań by poprawić sytuację przeciętnych Palestyńczyków i uchronić ich od „islamistycznego zagrożenia”.
Zarówno strona izraelska jak i palestyński Fatah tak dobrze odgrywają swe role, że cały świat nadal wierzy w możliwość porozumienia między nimi i wydaje się, że nie zauważa głosu społeczeństw zamieszkujących oba terytoria. Okazuje się jednak, że zarówno Palestyńczycy, którzy w 2006 r. w demokratycznych wyborach wybrali odrzucający możliwość porozumienia z Izraelem w dotychczasowej formule Hamas, jak i Izraelczycy, którzy od lat wybierają coraz bardziej prawicowe rządy, nie są zainteresowani lansowanymi dotychczas rozwiązaniami. Coraz częściej podnoszona jest kwestia braku możliwości stworzenia dwóch państw istniejących obok siebie i budujących stopniowo dobrosąsiedzkie relacje.
Co zatem skłania kolejnych amerykańskich polityków do brnięcia w ślepą uliczkę rozwiązania dwu-państwowego? Dlaczego usiłują oni stworzyć dogodne warunki dla negocjacji rządu izraelskiego z Fatahem, odrzucając jednocześnie jakiekolwiek rozmowy z Hamasem kontrolującym Strefę Gazy i mającym spore poparcie wśród Palestyńczyków? Dlaczego zamiast próbować zamienić wojenną retorykę tego islamskiego ugrupowania i wciągnąć go w polityczną grę, tak jak miało to miejsce z Fatahem, nie pozostawia mu się nic innego jak usztywnianie swego stanowiska? W końcu dlaczego zarówno Izrael jak i Fatah grają w tę dziwną polityczną grę?
Głupoty i braku obycia w wielkiej polityce administracji amerykańskiej nie można zarzucić, więc przyczyny muszą leżeć gdzie indziej. Gdyby USA nie widziało interesu w ciągłych próbach reanimacji od dawna „martwego” procesu pokojowego nie podejmowałoby tak wielkich wysiłków w tym celu, szczególnie w sytuacji przeniesienia ciężaru polityki zagranicznej tego mocarstwa na inne regiony. Nowy sekretarz stanu John Kerry nie podróżowałby stale pomiędzy Waszyngtonem i Bliskim Wschodem, nie spotykałby się z przedstawicielami Ligi Państw Arabskich i dyskutował o możliwości wznowienia procesu w oparciu o złagodzone założenia arabskiej inicjatywy pokojowej z 2002 r. (znanej także pod nazwą Deklaracji Bejruckiej).
Także Palestyńczycy z Fatahu, z prezydentem Mahmudem Abbasem na czele, nie próbowaliby stworzyć wrażenia gotowości do negocjacji, czego dowodem miałoby być choćby zrezygnowanie z ubiegania się o członkostwo Palestyny (jako państwa) w poszczególnych agendach Narodów Zjednoczonych. Ten „gest dobrej woli” faktycznie nic nie znaczy, lecz robi wrażenie znakomitej okazji do rozpoczęcia rozmów z otwartym i gotowym na ustępstwa partnerem.
Izrael ze swojej strony również poczynił kroki, które tworzą złudzenie niepowtarzalnej okazji do pojednania. Naftali Bennett – lider skrajnie prawicowej i ultra-nacjonalistycznej partii Żydowski Dom (Habajit Hajehudi), określany często jako główny przedstawiciel interesów osadników i otwarcie postulujący chęć aneksji około 3/4 okupowanego Zachodniego Brzegu Jordanu, oświadczył, że w przypadku ostatecznego porozumienia z Palestyńczykami należy przeprowadzić ogólnonarodowe referendum w tej sprawie. Temat szybko podchwycił Jair Lapid z koalicyjnego ugrupowania Istnieje Przyszłość (Jesz Atid) jak i sam premier Benjamin Netanjahu.
Wydawać by się mogło, że amerykańskie zaangażowanie w proces pokojowy, palestyńskie gesty dobrej woli czy rozważania nad kwestią zatwierdzenia w referendum ostatecznych porozumień pokojowych świadczą o bliskości zakończenia negocjacji. Nic bardziej mylnego. Mimo wielu informacji prasowych i podniesionego szumu wokół całej sprawy faktycznie proces pokojowy nadal jest martwy. Żadna ze stron nie prowadzi poważnych rozmów, nie przedłożyła konkretnych propozycji rozwiązania sporu, nie odbyły się nawet oficjalne spotkania inaugurujące kolejną rundę procesu pokojowego. Co więcej, ostatecznego porozumienia nie da się osiągnąć bez udziału Hamasu, który nie dość że kontroluje część terytoriów palestyńskich, to dodatkowo nadal ma duże poparcie w społeczeństwie. Jest on jednak nadal skłócony z konkurencyjnym Fatahem i ignorowany przez USA i Izrael.
Odnieść można wrażenie, że wszystkie z zaangażowanych stron grają na zwłokę. Zarówno amerykańska administracja jak i Netanjahu oraz Abbas zdają sobie sprawę, że nie ma najmniejszych szans na choćby częściowe zbliżenie się do ostatecznego rozwiązania. Nie pojawił się jak dotąd pomysł na rozwiązanie kwestii podziału Jerozolimy, wycofania osadników, powrotu uchodźców, kontroli nad źródłami wody i wielu innych. Wszyscy gracze są świadomi, że bez daleko idących ustępstw nie da się osiągnąć porozumienia. Ustępstwa te zostaną natomiast odczytane jako słabość, a wręcz uległość względem negocjacyjnego partnera. Nie ma jednak możliwości całkowitego porzucenia idei rozmów, gdyż światowa opinia publiczna obarczy tę stronę winą za fiasko rozmów i cierpienia jakich doznają zwykli ludzie w konsekwencji nieustającego konfliktu. Każda ze stron przyjmuje zatem pozę twardego zawodnika, walczącego o interesy swojego narodu, co pozwala na choćby częściowe uspokojenie swego elektoratu. Z drugiej strony wykonuje gesty mające świadczyć o otwartości na propozycje i elastyczności, co natomiast ma ukoić oczekiwania światowej opinii publicznej. Także Stany Zjednoczone mogą w takiej sytuacji powiedzieć, iż zrobiły wszystko co w ich mocy, by doprowadzić do pokoju i utrzymać swoją pozycję mediatora.
Niepokojące jest jednak to, że mimo świadomości potrzeby ostatecznego rozwiązania konfliktu, który przyniósłby wymierne korzyści Izraelowi, Palestynie, ale i doprowadziłby do przynajmniej częściowej stabilizacji regionu, nikt nie odważył się od lat na zdecydowane i śmiałe kroki. Stagnacja i pozorowane rozmowy prowadzą jedynie do utraty wiary w możliwość osiągnięcia kompromisu. To natomiast popycha część osób do rozwiązań radykalnych, które budują atmosferę wzajemnej nieufności a wręcz nienawiści i grzebią wszelkie dotychczasowe osiągnięcia w drodze do pokoju. Nasuwa się zatem wniosek, że sekretarz stanu Kerry zamiast reanimować martwy proces pokojowy powinien spróbować nakłonić strony do rozpoczęcia pracy od zera, na nowych zasadach i z nowymi koncepcjami, gdyż nie ma sensu ratować czegoś co od lat nie ma racji bytu.
Artykuł ukazał się również na łamach Portalu Spraw Zagranicznych (www.psz.pl)
Musisz być zalogowany aby wpisać komentarz.