Zaangażowanie w Afganistanie przerosło nasze możliwości – wywiad z dr. hab. Aleksandrem Głogowskim

Afganistan

Paweł Musiałek: W przyszłym roku Afganistan mają opuścić wojska NATO, a
już w tym roku misja ISAF oddała siłom afgańskim odpowiedzialność za kraj. Od tego czasu obserwowaliśmy jednak sporo zamachów na miejscową policję. Czy Afgańczycy są w stanie sami zapewnić sobie bezpieczeństwo?

Aleksander Głogowski: Wygląda na to, że nie. Destabilizacja jest wynikiem manifestacji siły przez przeciwników rządu w Kabulu, który nie cieszy się powszechnym poparciem społecznym. Oponenci polityczni władzy centralnej chcą także pokazać zainteresowanie uczestnictwem na zasadach kooptacji w tworzeniu rządu.

PM: Czy brak uznania dla rządu w Kabulu jest zjawiskiem przejściowym, czy też należy oczekiwać stałej politycznej destabilizacji, która w najbliższym czasie nie ulegnie zmianie?

AG: Podejrzewam, że sytuacja będzie się pogarszała. Chodzi bowiem o pokazanie społeczeństwu afgańskiemu kto tak naprawdę rządzi w Afganistanie i jak znikome są wpływy rządu centralnego. Prawdopodobnie jest to też element swoistej kampanii wyborczej. Talibowie chcą pokazać, że ten rząd jest słaby i trzeba go zastąpić kimś innym, kimś silniejszym, kto zapewni społeczeństwu bezpieczeństwo.

PM: Czy taka strategia oznacza, że Talibowie maja większe poparcie społeczne niż rząd w Kabulu?

AG: To zależy, o której części Afganistanu mówimy. Oczywiście samo miasto Kabul jest kontrolowane przez siły rządowe oraz siły ISAF. Generalnie, terytoria zamieszkane przez mniejszości, a więc Tadżyków i Uzbeków są póki co wierne rządowi centralnemu. Natomiast, tak zwany ‘pas pasztuński’ (‘Pashtun Belt’), który ciągnie się wzdłuż granicy z Pakistanem jest w dużym stopniu kontrolowany przez siły związane z Talibami. W te miejsca, zwłaszcza w nocy, nawet wojska amerykańskie niechętnie się zapuszczają.

PM: Jakie błędy zostały popełnione przez międzynarodową misję, które sprawiły, że po dwunastu latach od interwencji, nie zaobserwowaliśmy w Afganistanie stabilizacji i nic nie wskazuje, aby ta sytuacja w najbliższym czasie miała się zmienić? Czy można było ich uniknąć, czy po prostu byliśmy skazani na taki scenariusz?

AG: Podstawowym błędem, do którego pośrednio przyznaje się strona amerykańska, czy szerzej strona natowska było to, że na samym początku nie stworzono rządu koalicyjnego, włączającego do pewnego stopnia pokonanych Talibów, którzy chcieliby funkcjonować w przestrzeni publicznej. Po interwencji w 2001 r. uznano ich za przestępców, zepchnięto całkowicie na margines, co niejako zmusiło ich do pozostania w podziemiu i kontestowaniu powojennego politycznego porządku. Tym samym zamiast poszerzyć bazę społeczną dla nowych władz, poszerzono zaplecze jego przeciwników. Oparto się wówczas jedynie na siłach tzw. Sojuszu Północnego, czyli na ludziach związanych z twardą antytalibańską opozycją.

Ale przecież amerykanie rozpoczęli rozmowy z Talibami.

Obecnie prowadzone są rozmowy z częścią Talibów, tzw. moderate Taliban, czyli z tymi, którzy chcą rozmawiać. Dziś jednak jest już zupełnie inna sytuacja. W 2002 r. można było prowadzić te rozmowy z pozycji siły. Teraz, kiedy podaliśmy już datę wycofania się, nasza karta przetargowa jest bardzo słaba. Czas pracuje na korzyść drugiej strony.

Czy w takim razie, uznaje Pan za błędną decyzję ogłoszenia przez NATO, a w zasadzie przez Prezydenta Obamę, daty wyjścia wojsk z Afganistanu w 2014 r. ?

AG: Nie przeceniałbym znaczenia tego faktu. Nie wydaje mi się, żeby podanie daty wyjścia było błędne, choć na pewno ułatwiło drugiej stronie zadanie. Trzeba jednak mieć na uwadze, że Talibowie też mają swoich analityków i fachowców, więc na podstawie zachowania wojsk koalicji oni wiedzieli, że szykujemy się do wycofania. Podanie więc samej daty nie było aż tak istotne.

Czy Afganistan po opuszczeniu wojsk ISAF będzie wyglądał tak jak sprzed roku 2001?

AG: Wszystko zależy teraz od tego, na ile Zachód a w szczególności USA wywiążą się ze swojego zobowiązania finansowego i wspierania rządu w Kabulu konkretnymi sumami. Tak naprawdę bezpieczeństwo w Afganistanie jest w dużym stopniu kwestią finansową. Chodzi o kupowanie lojalności różnych przywódców szeregu grup sympatyzujących z Talibami. Jeśli tych pieniędzy nie będzie to sytuacja będzie podobna do tej, jaka istniała w Wietnamie Południowym. Rząd w Sajgonie upadł, bo po prostu skończyła się gotówka. Tak samo może być w Afganistanie. Jeśli żołnierze rządowi przestaną dostawać żołd, to też najpewniej będą zmieniali swoje afiliacje, co w tym kraju jest codziennością. Taki scenariusz oznaczałby, że możemy wrócić do stanu z roku 2001 i wcześniej. Byłby to nie tylko problem dla tego kraju, ale stanowiłoby zagrożenie dla całego regionu, w tym dla Pakistanu oraz dla całej Azji Centralnej.

Patrząc z perspektywy doświadczenia już 12 lat obecności Polski w Afganistanie, czy to była właściwa decyzja, że uczestniczyliśmy w tej misji? Czy bilans korzyści jest większy niż strat?

AG: Jeżeli chodzi o korzyści – zaczynam od nich, bo jest ich mniej – to właściwie można podać tylko doświadczenie bojowe. Armia, która może sprawdzić swoje koncepcje i swoje jednostki na polu walki, długofalowo na tym korzysta. Szczególnie w naszym przypadku ważne jest zdobyte doświadczenie przez wojska specjalne.

Patrząc na koszty uważam, że w wymiarze politycznym nasza obecność w Afganistanie była wskazana, ale jednak nie na taką skalę. Porwaliśmy się na coś, co przerastało nasze możliwości. Tak było przede wszystkim z administrowaniem prowincją Ghazni, z którą nie byliśmy w stanie samodzielnie sobie z nią poradzić, także finansowo. Trzeba jednak uczciwie powiedzieć, że ta prowincja nie należy do spokojnych. Na północy Afganistanu, czyli w miejscach, w których stacjonowali Niemcy czy Skandynawowie, było spokojniej. Dlatego efekty ich pracy są bardziej spektakularne.

Oceniając całościowo polskie zaangażowanie w Afganistanie trzeba jednak mieć na uwadze, że po ataku na WTC 11 września 2001 r. nie mieliśmy za bardzo innego wyjścia. Artykuł 5 Traktatu Północnoatlantyckiego zobowiązywał nas do jakiejś pomocy przy tej interwencji. Skala jednak naszego zaangażowania była zdecydowanie ponad nasze możliwości.

Źródło: Fundacja Dyplomacja i Polityka