Przełożyła Hanna Pustuła-Lewicka
FRAGMENT KSIĄŻKI
3. Śmierć wielbłądów
On sam mówił o sobie Sardar Karim Chan Charot. Członkowie
plemienia i wszyscy inni nazywali go „Generałem”. Nikt
nie wiedział, ile ma lat. Kiedy go o to pytano, odpowiadał
w zamyśleniu:
– Nie wiem. Mogę tylko powiedzieć, że moje życie zatacza
trzeci krąg. Dwa pokolenia wędrowały ze mną po ziemi
i powróciły do Stwórcy, pozostawiając mnie samego.
Siwe włosy zdawały się potwierdzać jego słowa. Nawet
brwi i rzęsy przypominały płaty świeżego śniegu, czepiające
się dzielnie urwiska twarzy. Ale energia, z jaką rok po roku
prowadził plemię nomadów w czasie sezonowych wędrówek,
jesienią na pakistańskie niziny, a po skończonej zimie,
wczesną wiosną, z powrotem w góry Afganistanu, zadawała
kłam tym twierdzeniom.
Na wszystkich obszarach, przez które przechodził jego
lud, stanowił dobrze znaną postać. Nosił spłowiały płaszcz
w barwach purpury i złota i zawsze wędrował w towarzystwie
najmłodszego syna, który zbliżał się do pięćdziesiątki.
Naim Chan, tak samo barczysty i krzepko zbudowany, lecz
o kruczoczarnej wciąż jeszcze brodzie, był wierną kopią ojca.
Nadał sobie miano „Pułkownika” i jego też nikt nie ośmielał
się pytać, gdzie zdobył tę rangę. Ponieważ trudno było sobie
wyobrazić ojca albo syna wypełniających czyjekolwiek
rozkazy, powszechnie przyjmowano, że zaszczytne tytuły,
a także purpurowy płaszcz otrzymali w służbie od dawna
nieżyjącego króla. Członkowie plemienia, jeśli nawet wiedzieli,
jak było naprawdę, zachowywali to dla siebie.
Plemię Charotich liczyło ponad milion ludzi, których życie
upływało na sezonowych wędrówkach. Jesienią spędzali
stada owiec i wielbłądów, zwijali wełniane namioty i wyruszali
w drogę. Zimę spędzali na nizinach, w pośpiechu zmieniając
miejsce pobytu, kiedy kończyły się kolejne możliwości
pracy. Czasem pozwalali, by decydowały za nich zwierzęta.
Ogołociwszy pastwiska w jednej okolicy, zmuszały ich do
przeniesienia się w inną.
Z nadejściem wiosny rozpoczynał się powrót w góry.
Zwierzęta były teraz ciężkie od tłuszczu i wełny, karawany
wiozły żywność i zapasy nabyte za dochód z pracy i handlu;
szaty mężczyzn, kobiet i dzieci iskrzyły się świecidełkami,
nagromadzonymi w czasie pobytu na nizinach. Ten sposób
życia liczył sobie wiele stuleci, ale nie mógł trwać wiecznie.
Kolidował z pewnymi koncepcjami, które świat zaczął
utożsamiać z cywilizacją jako taką; koncepcjami takimi jak
państwowość, obywatelstwo, niepodzielna lojalność wobec
jednego państwa, życie osiadłe jako przeciwieństwo koczownictwa
i ustawy państwa jako przeciwieństwo dyscypliny
plemiennej.
Nastąpiła bezlitosna próba sił. Jeden zbiór wartości, jeden
sposób życia musiał umrzeć. W tym zderzeniu, jak zawsze,
państwo okazało się silniejsze od jednostki. Nowe sposoby
życia zatriumfowały nad starymi. Najwcześniej konflikt
ujawnił się w Związku Radzieckim. Kilka lat później koczownicy
zniknęli w Chinach i Iranie*.
* W Iranie nadal są plemiona, które koczują. Największe i najbardziej
znane z nich to Bachtiarzy (przypis konsultanta).
Jesienią 1958 roku, gdy w wyniku demontażu imperium
brytyjskiego płynne dotąd granice w Azji Centralnej usztywniły
się, wyzwanie nomadom rzuciły Pakistan i Afganistan.
Wydano zarządzenia ograniczające swobodne przemieszczanie
się powindahów, ludów „wędrujących pieszo”*.
* W Indiach i Pakistanie nazywa się tak pasztuńskich koczowniczych
kupców, którzy sezonowo wędrują w głąb Pakistanu i Indii (kiedyś
wędrowali aż do Birmy i Nepalu) (przypis konsultanta).
Plemię Charotich wyruszyło z gór w ten sam sposób,
co zwykle. Poszczególne kirri, liczące około stu namiotów,
oddzielone od siebie jednym dniem marszu, każde z własnym
przywódcą, zmierzały w kierunku Kakar Churasan,
gdzie zawsze przekraczały granicę. Namiot oznaczał jedną
rodzinę. Pojęcie rodziny nie ograniczało się do mężczyzny,
jego żon i dzieci, lecz rozciągało się także na jego psy
i kilka kur, przy których zabraniu upierały się kobiety. Psy,
ogromne i agresywne, należały do specjalnej odmiany mastiffa.
Hodowane od stuleci, znane były jako rasa kuczi – psy
koczowników.
Rodzina obejmowała także stada wielbłądów i owiec. Zwykle
szły wszystkie razem; jedno kirri mogło prowadzić do
kilku tysięcy owiec i kilkuset wielbłądów. To, że trzymano je
razem, nie oznaczało wcale, że stanowiły wspólną własność;
nie powodowało również zamieszania, bo zawsze wiadomo
było dokładnie, do kogo należy każde zwierzę. Nie tylko sam
właściciel, lecz nawet jego pięcioletni szkrab potrafił bez
cienia wątpliwości wyłuskać ze stada własnego wielbłąda
czy owcę. Tak jak Generał był niekwestionowanym przywódcą
plemienia, tak każde kirri wybierało nieformalnego
przywódcę, który podejmował decyzje w czasie podróży.
Wieczorem po drugim dniu marszu kirri Dawy Chana stanęło
na nocleg. Otwarte ze wszystkich stron czarne wełniane
namioty, umocowane wbitymi w grunt kołkami, przypominały
rzędy odpoczywających na ziemi nietoperzy. Dym
z ognisk wił się ku górze, muskał fałdy wełny i odpływał,
unoszony lekkim wieczornym wiaterkiem.
Mężczyźni zdejmowali kosze z grzbietów zwierząt i zanosili
je do namiotów. Zawierały głównie dywany, suszone owoce
i orzechy, które zamierzali sprzedać w miastach. Kobiety
szykowały posiłek, doiły owce i wielbłądzice albo karmiły
piersią dzieci. Tylko psy odpoczywały. Wykonały już dzienną
porcję pracy polegającej na eskortowaniu karawany; co
chwila wybiegały na czoło lub zawracały na koniec, pilnując
porządku w stadach, przebiegając dwie mile na każdą milę
przemaszerowaną przez ich pana. Były zmęczone i musiały
wypocząć, zanim z nastaniem zmroku rozpoczną nocną
wartę wokół pogrążonego w ciemnościach obozu.
Dawa Chan razem z synem przydźwigał ostatni kosz
i umieścił go w namiocie najmłodszej żony, Gul Dżany. Tego
wieczoru wypadała jej kolej przyrządzenia posiłku dla całej
rodziny, ale pomagała jej druga żona, która zajęła się
pieczeniem chleba. Najmłodsze dziecko podpełzło do psa,
który wszedł do rodziny razem z Gul Dżaną jako część jej
posagu. Gul Dżana spróbowała duszonego mięsa i dodała
trochę wody.
Nagle pies poderwał się, spychając pulchnego brzdąca na
trawę. Napiął mięśnie tylnych łap i zjeżył sierść na karku.
Dawa Chan i jego syn spojrzeli tam, gdzie patrzyło zwierzę.
Słońce nie zaszło jeszcze całkowicie i choć część okolicy
tonęła w cieniu, jasne promienie wciąż rozświetlały wierzchołek
wzgórza znajdującego się na wprost od namiotu. Zza
wypukłości terenu powoli wyłoniły się dwie postaci: stary
człowiek w purpurowo-złotym płaszczu i drugi, młodszy
mężczyzna z kruczoczarną brodą, który trzymał się trochę
z tyłu.
– Przyszli Generał i jego syn – oznajmił żonom Dawa
Chan. – Przygotujcie dla nich wieczerzę.
Ruszył w kierunku wzgórza; w ślad za nim ze stu pozostałych
namiotów wychodzili mężczyźni i przyłączali się do
pochodu. Spotkali gości u stóp wzniesienia. Przez kilka minut
trwała ożywiona wymiana powitań i pozdrowień i nikt
nie słyszał, co mówią inni.
Kiedy ucichła powitalna wrzawa, grupa zawróciła w kierunku
obozowiska. Na czele szli Dawa Chan i Generał. Pozostali
stopniowo zostawali w tyle, po jednym i po dwóch,
wracając do swoich namiotów, aż w końcu oprócz Dawy
Chana było ich tylko czterech.
W namiocie Dawy Chana rozłożono kilka dywanów;
umieszczone na brzegach dwie sakwy podróżne służyły za
oparcia. Mężczyźni ściągnęli buty i usiedli. Generał, który
nigdy nie zdejmował swojego płaszcza, powiódł wzrokiem
po obecnych. Same stare, znajome twarze. Znał tych mężczyzn
w średnim wieku od małego, a przed nimi znał ich
ojców. Uśmiechnął się kwaśno do niezdarnego wąsacza,
który siedział naprzeciw niego – w dzieciństwie był tak
niziutki, że do trzynastego roku życia nie mógł dosięgnąć
wielbłądziego ogona.
– Co to za historia, którą mi o tobie opowiadano? – zapytał
go. – Że procesujesz się w państwowym sądzie z innym
Charotim?
Torak uśmiechnął się z zakłopotaniem.
– Mam spór z człowiekiem, który porzucił swój lud – powiedział
obronnym tonem. – Z Charotim, który osiedlił się
w mieście. Nie można go nadal uważać za prawdziwego
Charoti. Ten diabeł poślubił po śmierci ojca moją matkę
i nie zapłacił za nią ani grosza. Jako najstarszemu synowi
należą mi się pieniądze, a on odmawia zapłaty. Muszę je od
niego wyciągnąć. Matka się ze mną zgadza.
– Masz rację, synu – przyznał Generał. – Żaden mężczyzna
nie szanuje swojej żony ani jej rodziny, jeśli nie
zapłaci za nią ustalonej ceny. Ale powinieneś umieć odzyskać
swoją należność bez odwoływania się do pomocy
cudzych praw. – Spojrzał na Dawę Chana. – Pomożesz mu,
oczywiście.
– Dostanie swoje pieniądze – obiecał Dawa Chan.
Światło dnia zgasło; po zachodzie słońca gwałtownie
spadła temperatura. Rozpalono ogień i mężczyźni przysunęli
się bliżej źródła ciepła. Kiedy kobiety przyniosły z innych
namiotów miski z duszonym mięsem i drewniane talerze
z chlebem, Generał zwrócił się do Dawy Chana:
– W tym roku twoje kirri poprowadzi karawanę.
– Tak, Generale.
– Bądź bardzo ostrożny i rozważny. Nie mogą wybuchnąć
żadne waśnie, ani między nami, ani z innym plemieniem.
Nie wdawaj się w dyskusje z przedstawicielami władzy. Doszły
do mnie pogłoski, że zamierzają zażądać od nas dokumentów
podróży. Spróbuję dowiedzieć się od urzędników,
jak wygląda sytuacja, ale ty masz iść dalej. Postępuj z najwyższym
wyczuciem, lecz nie trać przy tym kontaktu z kirri,
które idą za tobą. Które będą najbliżej?
– Najbliższe prowadzi mój ojciec i bracia, o dzień marszu za
nami – wtrąciła Gul Dżana, która stała w cieniu, karmiąc piersią
dwuletniego synka. – Za nimi idą Abdullah Chan i Niamat.
– Bardzo dobrze, poproście Abdullaha Chana, żeby się
trochę odsunął. Chcę, żeby jako trzeci szedł Niamat.
To powiedziawszy, Generał wstał z dywanu i obszedł obozowisko,
zaglądając po kolei do wszystkich namiotów. Dla
każdego znalazł ciepłe słowo, w jednym namiocie pochwalił
strzelbę ojca w obecności synów, w innym zachwycił się
dzieckiem w obecności jego matki. Lubił, kiedy jego ludzie
się śmiali, i jak zwykle rzucał żartobliwe uwagi kobietom,
które znał w różnych namiotach, w tym swojej własnej
wnuczce, odpoczywającej po trudnym porodzie. Śmiali się,
ale ich śmiech wydał mu się jakby stłumiony. Brzmiał inaczej
niż szczery, niehamowany śmiech, do którego nawykły
jego uszy. Może to tylko wyobraźnia, ale wyczuwał w nim
nutę smutku i niepewności. Był pewien, że słowa, które wyrzekł
na dywanie, zdążyły już dotrzeć do wszystkich namiotów.
Pocieszał się nadzieją, że po powrocie będzie mógł im
powiedzieć, że pogłoski okazały się fałszywe. Zanim jednak
będzie w stanie to uczynić, lepiej niech odczuwają niepokój.
*
Wczesnym rankiem następnego dnia, kiedy było jeszcze
ciemno i kirri dopiero szykowało się do drogi, Generał i jego
syn odeszli, jak zwykle pieszo. Na niebie lśniły ostatnie pojedyncze
gwiazdy, ale obóz tętnił aktywnością. Zwinięte już
namioty wkładano na grzbiety zwierząt, gaszono ogniska po
przygotowaniu porannego posiłku. Parskanie wielbłądów
mieszało się ze szczekaniem psów, które też przygotowywały
się do podróży. Tego dnia karawana miała przekroczyć
granicę. Jutro będą już znali stanowisko władz.
Karawana wyruszyła przed wschodem słońca. Wczesnym
przedpołudniem dotarli na krawędź płaskowyżu, wyznaczającą
granicę pomiędzy dwoma państwami. Monotonny krajobraz
rozległej, płaskiej równiny urozmaicały jedynie małe
wychodnie skały, tu i tam przebijające się przez spieczoną
skorupę. Nie widać było żadnych śladów działalności człowieka
z wyjątkiem ruin kilku karizów – podziemnych kanałów
dostarczających wodę ze źródeł do nawadniania pól –
wytrwale budowanych przez lud, który dawno temu został
starty z powierzchni ziemi przez inny, także już zapomniany.
Dziś nikt nie uprawiał tej ziemi ani na niej nie mieszkał.
Zostały jednak nieliczne źródła i przy jednym z nich kirri
postanowiło zrobić postój. Dzień minął bez żadnych wydarzeń;
kiedy karawana zatrzymała się na noc, ludzie, od rana
przygnębieni i podminowani, powoli zaczęli się odprężać.
Mężczyźni zebrali się w jednym miejscu i rozprawiali z ożywieniem.
Zgodzili się, że jutrzejszy dzień będzie bardzo
ważny i że krewkich młodzieńców trzeba trzymać z tyłu,
a na czoło posłać ludzi starszych i mądrzejszych.
Każdy z nich zobowiązał się mieć na oku własnych synów
i bratanków i pilnować ich zachowania, żeby w razie spotkania
z przedstawicielami władz ich młodość lub zapalczywość
nie ściągnęły kłopotów na nich wszystkich.
Następnego ranka, po niecałych dwóch godzinach marszu,
równina skończyła się i szlak, którym wędrowali, zagłębił
się w suchy wąwóz o urwistych ścianach, przecinanych wąskimi
dolinami. Wysoko na klifie wznosił się niewielki fort
strzegący wąwozu. Zbudowany jak orle gniazdo, uczepione
czarnej skały, sterczał pod kątem nad przepaścią.
Kiedy karawana pojawiła się w polu widzenia, z fortu
wysypali się żołnierze i zaczęli długim szeregiem gramolić
się w dół na spotkanie z Charotimi. Dawa Chan dał prawą
ręką znak, by wszyscy się zatrzymali, i czekał, stojąc, na
oddział dowodzony przez znajomego subedara, słynącego
w całej okolicy z wąsów, które mierzyły od czubka do czubka
dwanaście cali.
Gdy tylko subedar znalazł się w zasięgu głosu, Dawa Chan
powitał go donośnym okrzykiem:
– Obyś nigdy nie odczuwał zmęczenia, Ghunczo Gulu!
– Obyś nigdy nie zaznał znużenia, bracie! – odpowiedział
subedar. – Czy zamierzasz od razu pójść dalej? Moi
ludzie są gotowi, by was eskortować, chyba że chcecie odpocząć.
Gdy Dawa Chan usłyszał, że nie tylko mogą swobodnie
przejść, lecz wręcz zostanie im zapewniona ochrona, jego
czoło się rozpogodziło. Wszystko przebiegało do tego stopnia
normalnie, że docierające do ich uszu pogłoski istotnie
musiały być fałszywe. Nagle w jego myśli wdarł się głos
Ghunczy Gula:
– Co to ma znaczyć, Dawo Chanie, że podobno zamykają
granice? Jeden z moich żołnierzy przywiózł takie wieści, gdy
wrócił z urlopu.
– Ja też słyszałem podobne pogłoski i trochę mnie to zaniepokoiło.
Sądzisz, że coś w tym jest?
– Chyba nie. To przecież niewykonalne. Jakby ktoś próbował
powstrzymać wędrówkę ptaków albo szarańczy.
Obaj długo głośno się śmiali, rozbawieni tą wizją. Potem
Dawa Chan zwrócił się do Ghunczy Gula:
– Nie zapomniałem o obietnicy. Przywiozłem twojemu
przybranemu synowi szczeniaka od mojej suki, tak jak prosiłeś.
Gdzie chłopak? Chciałbym mu go dać.
– Chłopiec jest w forcie – odparł Ghuncza Gul. – Odrabia
lekcje z naszym mułłą. Dam mu szczeniaka i powiem, że to
od ciebie. Doceni ten prezent.
Dawa Chan udał się na koniec długiego szeregu wielbłądów
i po chwili wrócił, ciągnąc za sobą szczenię o dzikim
wyglądzie, które szarpało się, próbując uwolnić od
grubego, wełnianego sznura zawiązanego wokół jego szyi.
Zawarczało wściekle, przechodząc z rąk do rąk. Dawa
Chan spoglądał z czułością za odprowadzanym na bok
zwierzakiem.
– Myślę, że wyrośnie na dobrego psa – powiedział. –
W jego głosie jest siła i zapowiedź wierności.
Ghuncza Gul i jego ludzie utworzyli dwa długie szeregi
po obu stronach karawany. Żołnierze, rozstawieni co
pięćdziesiąt jardów, zapewnili kirri oficjalną ochronę. Ich
obecność miała odwieść inne plemiona od napadania na
karawanę, co mogłoby spowodować rozlew krwi i wojny
klanów, kłopotliwe również dla rządu. Każdy fort odpowiadał
za określony odcinek drogi. Ghuncza Gul przekaże
konwojowaną karawanę obsadzie najbliższego fortu i jego
żołnierze zawrócą po następne kirri.
Większość żołnierzy z dwudziestoosobowej eskorty miała
znajome twarze. Dawa Chan od wielu lat spotykał ich w różnych
fortach. Należeli do specjalnego gatunku ludzi. Też byli
Pasztunami, ale całe życie, od wczesnej młodości do wieku
średniego, spędzali w fortach na tej czy innej górskiej grani.
Swoje rodziny widywali tylko w czasie krótkich urlopów,
kiedy odwiedzali dom. Samotne życie wypełniało im ochranianie
dróg i obiektów należących do państwa, zaprowadzanie
prawa wśród plemion, zapobieganie rozlewowi krwi,
który mógł przeistoczyć rodzinny spór w wojnę plemienną,
oraz przeniesienia na kolejne posterunki i awanse. Jedyną
dostępną rozrywką były wieczorne słuchanie radia i rozmowy
z obcymi, którzy wędrowali przez strzeżony przez
nich teren.
Gul Dżana siedziała okrakiem na grzbiecie wielbłądzicy
razem z dwuletnim synkiem. Karawana posuwała się wolno
ze względu na towarzyszących jej żołnierzy. Kobieta lubiła
to leniwe tempo marszu. Idąc takim krokiem, wielbłąd nie
szarpał i nie podrzucał. Kołysał się płynnie jak kłosy dzikich
traw, poruszane lekkim wiaterkiem. Dziecko spało i ona
również czuła się senna, kołysana hipnotycznym rytmem
ruchów wielbłąda. Zerknęła w dół przez prawe ramię. Zrobiła
to po raz trzeci w ciągu ostatniej półgodziny.
Młody żołnierz, który szedł obok jej wielbłąda, odkąd
karawana wznowiła marsz, nadal się na nią gapił. Był niski
i szczupły i wyglądał bardzo młodo ze swoim rzadkim zarostem,
który za parę lat stanie się ciemny i ciężki. Żołnierz
zaczerwienił się lekko, ale wyraźnie nie potrafił oderwać
oczu od twarzy kobiety.
Gul Dżana ściągnęła nieznacznie wodze i wyprostowała
plecy.
– Hej, ty tam! – zawołała cicho, przykładając dłoń do ust. –
Ty, co się tak na mnie gapisz. Wiesz, że jesteś mniejszy od
narządu mojego męża?
Kobiety jadące za i przed nią wybuchły hałaśliwym śmiechem,
tak samo jak mężczyźni, nie wyłączając żołnierzy,
którzy usłyszeli jej słowa. Salwy śmiechu przetoczyły się
wzdłuż całej karawany, w miarę jak historię podawano sobie
z ust do ust, i w końcu śmiali się wszyscy, oprócz tego jednego
żołnierza, który chciał zapaść się pod ziemię i umrzeć.
Ghuncza Gul wiedział, co czuje młody żołnierz. Jego własna
żona, z którą żył w rodzinnej wiosce tylko przez jeden
miesiąc w roku, była ponura, stateczna i rzadko się śmiała.
Kobiety z nizin trzymały się na uboczu i miały surowy, poważny
sposób bycia. Postanowił nie okazywać żołnierzowi
współczucia. Mógłby tym jeszcze bardziej go zranić; zresztą
lepiej, żeby chłopak poczuł na własnej skórze, jak smakuje
grubiańska i hałaśliwa wesołość kobiet powindahów, zanim
zrobi jakiś poważny błąd.
Po południu kirri wraz z eskortą dotarło do następnego
fortu, w którym zainstalowała się również ekipa odwszawiająca,
obsługująca wędrujące tym szlakiem karawany. Zadaniem
grup sanitarnych było dopilnowanie, by koczownicy –
mężczyźni, kobiety i dzieci – pozbyli się pasożytów, które,
jak wierzono, roznosiły tyfus plamisty.
Ghuncza Gul pożegnał się i jego pluton zawrócił. Po dwóch
kolejnych dniach marszu koczownicy dotarli na obrzeża największej
twierdzy w tym rejonie, Fortu Sandeman, wokół
której rozrosło się coś w rodzaju osady. Każdy przebyty etap
uśmierzał nieco ich obawy i utrzymując stały kontakt z idącymi
w tyle kirri, stopniowo odsunęli od siebie pogłoski, które
niepokoiły ich na początku podróży. Tylko Dawa Chan
nie potrafił się w pełni odprężyć, czekając na wieści od Generała.
Uznał, że warto będzie zatrzymać się w Forcie Sandeman
na kilkudniowy odpoczynek, który pozwoli kobietom,
dzieciom i zwierzętom odzyskać siły, a jemu samemu
dopilnować zgodnie z daną Generałowi obietnicą, by Torak
Chan odebrał od swojego ojczyma należną zapłatę za żonę.
Kirri przyjęło jego decyzję z dużym zadowoleniem; najbardziej
cieszyły się kobiety, które zażądały, by karawana podeszła
do najbliższej kępy drzew. Potrzebowały mocnych gałęzi,
żeby zawiesić kołyski dla swoich dzieci. Dom i trwałość
oznaczały dla nich dostatecznie długi pobyt w jednym miejscu,
by zdążyły zrobić pranie i zawiesić na drzewach kołyski.
Udając się nazajutrz rano do miasta, Dawa Chan i jego
towarzysze wybrali okrężną drogę przez wąską dolinę, w której
znajdowała się wioska Kakarów. Dawa Chan miał tam
jeszcze jedną sprawę do załatwienia. Przed laty przysiągł
pomścić zabójstwo kuzyna, zabitego przez członka plemienia
Kakarów. Niedługo po tym zdarzeniu morderca zmarł
śmiercią naturalną, pozostawiając wdowę z dwoma małymi
synkami. Dawa Chan skręcił w stronę domu od dawna nieżyjącego
Kakara i zobaczył dwóch wyrośniętych nastolatków,
którzy siedzieli przed progiem ubrani tylko w długie
koszule, bez spodni.
– Obyś nigdy nie zaznał znużenia, wujku! – zawołali chórem,
rozpoznawszy Dawę Chana, i zaczęli się śmiać.
– Obyście nigdy nie czuli zmęczenia – odparł Dawa Chan.
W jego głosie zabrzmiało gorzkie rozczarowanie. Przychodził
tu co roku w nadziei, że chłopcy zaczną nosić szarawary,
co oznaczałoby, że są już dorośli i że będzie mógł dopełnić zemsty.
Pasztunwali, tradycyjny pasztuński kodeks honorowy,
wyraźnie zakazywał mszczenia się na kobietach i dzieciach.
Włożenie szarawarów symbolizowało wejście w wiek męski,
ale rok po roku chłopcy oszukiwali go, chodząc bez spodni.
Zdawał sobie sprawę, że perfidni Kakarowie równie dobrze
mogą odmawiać noszenia szarawarów aż do jego śmierci.
– Kusicie mnie, bym sprzeniewierzył się tradycji – warknął
cicho, ale tak, żeby usłyszeli. Chłopcy wybuchli śmiechem;
śmiali się jeszcze, kiedy grupa mężczyzn zniknęła
za rogiem, opuszczając wieś.
Musisz być zalogowany aby wpisać komentarz.