W obozie miejsc oficjalnie było na dwanaście tysięcy ludzi. Uchodźców mieszkało tam piętnaście. Tysiąc z tego urodziło się w zeszłym roku, na jego terenie. Robić było nic – patrzeć w niebo, knuć spiski, na przyprawy suszyć paprykę, agitować i płodzić. No to płodzili.
Pamiętam, koniec września, upał, płaski kawał ziemi i betonu, to wielkie jednowymiarowe niebo po horyzont bez obłoku, błękit przygniatający do ziemi. Kostka Bauma, białe puszki kontenerów, jeden przy drugim, rzędami, ponad wszystkim flaga republiki, meczet i budynki szkoły, zlepione chyba z samego gipsu i styropianu, sypiące się mimo nowości. Blaszanym klatkom ludzie próbowali wszelkim sposobem nadać jakiś charakter, podobieństwo domów. Spali po syryjsku, na dywanach; wybebeszonymi materacami, firankami, strzępami jakichś szmat oddzielali swoje ‚podwórka’ od sąsiadów, klecili dachy chroniące przed słońcem, kiedy całymi dniami z herbatą i papierosami siedzieli przed drzwiami, obserwując świat.
Najpierw w swoim gabinecie przyjął nas turecki naczelnik, zza szerokiego biurka, na tle flagi i portretu Mustafy Kemala (zabawne, jak do dzisiaj widzę te szczegóły, teraz nawet nie zwróciłbym uwagi, bo w kraju każde biurko ma za sobą flagę i Atatürka. Łącznie z moim biurkiem szkolnym, co uświadomiłem sobie dopiero pisząc poprzednie zdanie). Herbata, ciastka, small talk przerywany co rusz wpadającymi oficjelami, chyba z ONZ. Po przywitaniu i wstępnym rozplanowaniu dnia przejął nas naczelnik syryjski, chłopisko z tygodniowym zarostem i dobrym uśmiechem. Spodobał mu się kapelusz Josha, taki słomkowy, za 5 euro z Kauflandu pod Dreznem. Zapytał, czy może przymierzyć. Przymierzył, zapytał, czy może ponosić. Retorycznie. Na każdą prośbę o zwrot reagował tym samym uśmiechem i uspokajającym gestem: „Jeszcze chwilę”. Wszyscy razem zrobiliśmy rundę po szkołach — w jednym budynku chłopcy, naprzeciwko dziewczynki, większość opatulona w chusty, w Turcji widok rzadki. 15 minut na grupę, krótki kuglarski show, pożonglować, popodrzucać, zebrać oklaski, dać im spróbować, zapowiedzieć więcej na później. Nauczyciele wpadają na pomysł warsztatów zbiorowych, po dzwonku cała małoletnia czereda wylewa się na plac. My bez planu, przygotowanego sprzętu treningowego dziesięć razy za mało.
Do obozów trafiają ci najbiedniejsi. Ci, których brakuje pieniędzy nawet na wynajęcie piwnicznego pokoiku w mieście, albo odwagi brakuje na życie na dziko, żebry, sortowanie śmieci, sprzedawanie z chodnika kawy czy baklawy. Wielu z nich w Syrii wcale nie bytowało lepiej. Dzieci z tuzinem rodzeństwa, wychowywane na ulicach i podwórkach przez starsze siostry do spółki z matkami, nienawykłe do dyscypliny, wiedzące za to dobrze, że jak się coś chce, to czasem trzeba się poszturchać, wyrwać i dać nogę. Chaos. Jedna dziewczynka leży na ziemi, kurczowo trzyma pończochowe poi, za które naraz targa dwóch chłopców, inny nieszczęsny pisklak zasmarkany drze się dramatycznie, palcem na ślepo wskazuje winowajcę, złodzieja, który wtopił się już gdzieś w tłum, dwa bajtle okładają się flowerstickami, kiedy flowersticki tracą na rzecz bezosobowej gromady, kontynuują bitwę kopiąc się w piszczele. My goniąc tam i z powrotem usiłujemy nie dać zginąć na wieki co cenniejszym elementom wyposażenia. Szczęściem Josh miał bębenek. Hipnoza, chłopcy idą w halay, łapią się za rece, ramiona, i po półokręgu: dwa kroki w lewo, wymach nogą, przysiad, prawo, powtórz, w międzyczasie kto akurat został z zabawką, ma parę chwil niezmąconego spokoju. A potem zmiana, i tak z 40 minut. Pieprzony szczurołap z Hemeln.
Jeszcze w szkole straciłem okulary przeciwsłoneczne. Przezornie położyłem je na najwyższą półkę, daleko poza zasięgiem małych chciwych rączek. Zawinąć musiał je ktoś z nauczycieli lub obozowej administracji. Gdzieś po przerwie na papierosa, w joshowym kapeluszu, by już nie wrócić, wyszedł się nasz syryjski przyjaciel. Obaj mrużąc oczy przed słońcem w zenicie, skończyliśmy pierwszą część programu.
Przerwa. Dostajemy obiad w styropianowych pudełkach, ryż i fasolę. Pijemy po szklance mocnego, czarnego czaju i idziemy się pokręcić. Pomiędzy jedną a drugą obozową uliczką obłażą mnie dzieci, nasi niedawni podopieczni. Na początku jest miło, mają trochę rezerwy, o coś pytają, czegoś chcą, przedrzeźniają się, przepychają, żeby być bliżej. Przybiegają kolejne, cisną się coraz ciaśniej, czepiają się nóg, zaczynają podskakiwać i szarpać mnie za dredy, jest ich już z kilkadziesiąt i sytuacja robi się nieprzyjemna. Sprytnie i przezornie uciekam się do fortelu, który w wieku gimnazjalnym stosowałem wobec małych natrętów – chwytam jednego bajtla za fraki, przenoszą nad kontener z odpadkami i pokazuję mu i całej reszcie, jaki los może ich spotkać, jak się nie uspokoją. Genialnie. Jeszcze zanim postawiłem dzieciaka z powrotem na ziemię, reszta podchwyciła i wdrożyła w życie ideę. Kilku chłopców, zapewne takich z końca małoletniej hierarchii, tym razem naprawdę, ląduje w śmietnikach, wpakowanych tam tuzinami dłoni swoich kolegów. Falujący tłum dziesięcio– jedenastolatków następnie decyduje się porwać mnie. Chociaż sięgają mi do pasa, nie jestem w stanie zrobić absolutnie nic; po kilku sekundach oglądam niebo, niesiony ich rękami. Szczęściem omija mnie kontener. Śmiejąc się i skandując „Allahu akhbar!” robią ze mną honorową rundę wokół placu.
Gromadę krzykiem i plackaczami rozpędzają starsi. Mają chyba wszyscy powyżej szesnastu. Dżinsy, adidasy, ciasne T-shirty, włosy na żelu, wyzywające spojrzenia. Przejmują nas, teraz ich kolej. Ni to mili, ni ciekawscy, ni mierzący siły, wypinają piersi, patrzą nam w oczy, sprawdzając, kto wytrzyma dłużej, coś nam pokazują, o coś próbują pytać, kilka niby przypadkowych szturchnięć, kilka wymienionych grzeczności i informacji, tych, na które pozwala nam bariera językowa – kto skąd, imię, religia… Któryś z telefonu zapuszcza jakąś weselnie brzmiącą muzykę, głośny rytmiczny bas i przeciągający wokal – będziemy tańczyć, a oni pokażą nam jak. Młodziak w koszulce z logo Calvin Klein staje naprzeciwko mnie, podnosi zgiętą w kolanie prawą nogę, ja robię to samo, zaplatamy się łydkami, w takt podskakujemy na lewych, rękami i ramionami wijąc dokładnie tak, jak Borat w wiosce Borata. Trochę taniec, trochę test wytrzymałości – kto dysząc padnie pierwszy. Inny pokazuje jak ułożyć palce – serdeczny i środkowy przyciskasz do kciuka, mały i wskazujący zostają w górze, jak na metalowym koncercie – kiedy go naśladuję, reszta wybucha śmiechem i oklaskami. Dużo później dowiedziałem się, że znak ten to głowa wilka, symbol tureckiego nacjonalizmu. Chłopaki, a przynajmniej ich część, musieli być Turkmenami, etnicznie turkijską mniejszością z północy Syrii, tą, której bojownicy dwa lata później zestrzelili w górach ruski helikopter. Po kolejnej godzinie tańców i wzbudzania uciechy powtarzaniem słów, których znaczenia mogliśmy się tylko domyślać, idziemy przygotowywać fireshow.
Występ przed zmrokiem zapowiedziano z minaretów obozowego meczetu. Na główny plac wyległa publika w liczbie około dwóch tysięcy ani wcześniej, ani później nie zdarzyła mi się większa. Nasączamy kevlar, paliwo miesza się z pyłem i tłustymi plamami brudzi kostkę brukową. W pierwszych rzędach najmłodsi tłoczą się znów wokół nas stanowczo za ciasno, odsuwać je próbują obozowi starsi, ale żadne krzyki nie skutkują, dzieciarnia zbyt zaaferowana jest nami, żeby słyszeć ich głos. Grubszy facet chwyta mikrofon, skanduje kilka zdań, kończąc gromkim „Allahu akhbar!”. Rząd wyrostków równo odpowiada tym samym. „Bóg jest wielki!” Facet powtarza, dzieci znów odkrzykują, i znów, i znów, i z każdym wykrzyczanym „Bóg jest wielki!” gestem rąk udaje mu się cofnąć małoletnią falę o kolejne pół metra. Wchodzimy, kiedy miejsca jest już dość, a dorośli znów z trudem próbują chronić młodszych przed poparzeniem z ciekawstwa. Poszło dobrze. Jesteśmy spoceni i pachniemy dymem z nutą opalonych włosów z nadgarstków. Na koniec Josh daje krótki speech: skąd się u nich wzięliśmy, dlaczego i po co chcieliśmy wpaść, jak to było miło i czego im życzymy – i przy każdym kolejnej tłumaczonej na arabski kwestii fala dzieci na nowo podpełza bliżej, krąg się zacieśnia, by przy jego ostatnim, z trudem wyszarpanym zdaniu, przypływ zamyka naszą scenę, zlewa nas z szarą masą falującą pod czarnym niebem. Znów kilkanaście minut spędzamy rozchwytywani, dostajemy uściski, pokazujemy, jak działają niektóre sztuczki, część dzieciaków chce autografów. Znajdują śmieci, patyki, kawałki kartonów, podpalają je wszystkie i wymachując nimi ruszają z powrotem w głąb obozu – nieprzewidziany finał warsztatów, ich pierwszy występ i pokaz, rój świetlików fruwający w mroku ulic między blaszanymi domostwami. Po cichu modlimy się, żeby nie wybuchł pożar.
Koniec. Nie ma czasu ani miejsca na prysznic, lepiąc się i śmierdząc parafiną pakujemy się z obozowymi oficjelami do ich czarnych i drogich samochodów, jedziemy na imprezę, na miejscową komendę. Wita nas jasna sala i zastawione stoły. Białe obrusy, dużo bielsze od naszych osmolonych koszul. Garnitury, kołnierze, fryzury, żony, gdzieniegdzie sygnet na palcu. Ci oto ważni ludzie, urzędnicy, specjaliści, oficerowie po naszych prawicach i lewicach pytają nas teraz o rzeczy przypadkowe i nieistotne, zmieszani, zawstydzeni poziomem swojego angielskiego. Poziom mojego nie był wtedy wcale wiele wyższy, ale to nieważne, byłem z Europy, więc pewne rzeczy po prostu wynikały im z faktu. Na stole szaszłyki, kebaby wszystkich odmian, pikantne adany z szabli, kurczaki, wątróbki przetykane owczym tłuszczem, bakłażan na przemian z mieloną wołowiną, popijamy ayranem i şalgamem, boskim nektarem z fermentowanej czarnej marchwi i buraków, na deser pistacjowa baklawa i obowiązkowy czaj z tych małych szklaneczek o kobiecych kształtach. Wszystko to surrealistyczne, w głowach wciąż mieliśmy poprzedni tydzień, kiedy we Francji winobraniem zarabialiśmy pieniądz na wyjazd, wieczorami zakradaliśmy się po żarcie do śmietników na zapleczu Carrefoura i trochę później, jak wyciągając kciuki na obwodnicy Sofii, spaleni słońcem, po szesnastu godzinach postoju w myślach przeklinaliśmy obojętne twarze kolejnych kierowców mijających nas tirów. Zastanawiałem się jak nasi eleganccy i pełni szacunku gospodarze zareagowaliby widząc tamte obrazy.
W pełni rozumiem, dlaczego większość uchodźców nad wegetację w ogrodzonej strefie pół-bezpieczeństwa przekłada ryzyko ulicznej swobody, drobnych interesów, przepraw, pontonów, zimna i kilkusetkilometrowej tułaczki. Zorganizowany, czysty, uporządkowany, wzorcowy – nie te słowa przychodzą mi na myśl, kiedy wspominam obóz uchodźców w Kilis, do którego dojechaliśmy przy mojej pierwszej wizycie w Turcji. To tak został on opisany w artykule, który przeczytałem w polskiej gazecie parę miesięcy później. To tam, na sesje z działalności charytatywnej wpadać mieli Brad i Angelina. Nie bardzo chcę sobie wyobrażać te gorsze.
Źródło: Bliższy Wschód
Patrycjusz Jakub Miazgowski – absolwent politologii ze specjalnością dziennikarską UWr. Od 2014 r. zamieszkały w Gaziantep, na południu Turcji, gdzie pracuje jako nauczyciel j. angielskiego. Związany z miejscową społecznością chrześcijańską. Brał udział w kilku projektach pomocy uchodźcom z Syrii i Iraku. Zainteresowany polityką turecką i szerzej bliskowschodnią, uporczywie studiujący i starający się zrozumieć złożoną religijność regionu i jej wpływ na sytuację społeczno-polityczną. Autor i twórca: https://blizszywschod.wordpress.com/