Dnia 24 kwietnia w okolicach stolicy Bangladeszu, Dhaki, doszło do wielkiej tragedii. Jak wszyscy wiemy na terenie specjalnej strefy ekonomicznej w Savar (Dhaka Export Processing Zone, DEMZ), oddalonej 35 km od centrum Dhaki, zawalił się ośmiokondygnacyjny budynek produkcyjno-handlowy Rana Plaza, mieszczący m. in. zakłady odzieżowe. W obiekcie pracowało – bagatelka – ponad 3100 osób. Człowiek na człowieku!
Mieliśmy do czynienia z największą tragedią, jaka wydarzyła się w dziejach pracy w przemyśle! Ale liczby te nie oddają dramatu, łez i bólu rodzin tych, którzy polegli w imię cudzych zysków, a także tych, którzy ową katastrofę przypłacili trwałym kalectwem. Jednocześnie wielu komentatorów podejmuje temat warunków budowlanych oraz sytuacji na rynku pracy w Bangladeszu i innych ubogich krajach. Często jest tam tak, że warunki pracy jako żywo przypominają to, co znamy z gospodarczej historii XIX-wiecznej Europy czy Ameryki: wyzysk, mobbing, praca po kilkanaście godzin na dobę, zatrudnianie dzieci, brak elementarnych reguł bezpieczeństwa i higieny pracy. A oprócz tego skrajne niedbalstwo w branży budowlanej. To ostatnie w połączeniu z “cięciem kosztów” przyczyniło się do tragedii sprzed kilku dni.
Nie była to pierwsza tragedia, która spotkała ludzi pracy w Bangladeszu. 24 listopada 2012 r. pożar uśmiercił 112 osób. Miało to miejsce także na terenie DEMZ w Savar, w zakładach produkujących na zamówienie takich gigantów handlu odzieżą jak Walmart i Sears. Dodajmy, że obie wymienione tu korporacje odmówiły wypłacenia odszkodowań za listopadowy wypadek. Wielkie koncerny wolą zlecać produkcję podwykonawcom. Ci zaś starają się, by dostarczyć towar jak najtaniej i jak najszybciej. W warunkach globalizacji podwykonawcy poszukują krajów, gdzie zarobki i podatki są niskie, a normy bezpieczeństwa i higieny pracy – z ich punktu widzenia – “nieuciążliwe”. Takim krajem jest właśnie Bangladesz. Stąd w kraju istnieje 8 specjalnych stref eksportowych, w tym wspomniana w Savar. W tej sytuacji nie dziwi, że Bangladesz, liczący ok. 4500 firm odzieżowych z produkcją wartą 19 mld USD w ub. r., stał się drugim największym w świecie eksporterem odzieży po Chinach, a firmy odzieżowe mnożą zyski, budząc optymistyczne nastroje swoich akcjonariuszy. Niektóre z tych firm mają względnie niezłe warunki pracy, gdzie ludzie pracują np. od 8 rano do 5 po południu. Ale nie dla wszystkich sytuacja jest tak pozytywna i optymistyczna. Poniższy filmik pokazuje odwrotną stronę bangladeskiego “tekstylnego cudu”:
Pani Nazma Begun, którą tu widzimy, zarabia 4200 taka (51 dolarów) miesięcznie, z czego 1/3 płaci za pokój, w którym mieszka ona i jej troje dzieci. Bywają osoby żyjące w jeszcze trudniejszych warunkach. Nic więc dziwnego, że w Bangladeszu od dłuższego czasu mnożą się protesty przeciw fatalnym warunkom zatrudnienia. Tę sytuację niewiele zmienią wzniosłe słowa prezesa jednej z największych dystrybutorów odzieży na świecie, szwedzkiej firmy H&M, pana Karla-Johanna Perssona. Byc może pan Karlsson szczerze życzy dobrze bangladeskim robotnikom. Ale nie za to jest prezesem i nie za to mu płacą. Zarząd H&M i rodzina pani Begun żyją na dwóch różnych biegunach zglobalizowanej gospodarki; ich interesy siłą rzeczy są przeciwstawne. Ponadto H&M i inne firmy ze znanymi logo nie zatrudniają ludzi bezpośrednio. Zlecają produkcję poddostawcom, i to przede wszystkim od ich dobrej woli zależą warunki pracy podległych im pracowników. Wielkim korporacjom taki układ odpowiada. Mają dostarczony tani, w miarę dobrej jakości towar, a jednocześnie nie muszą martwic się o swój image. Zagadnienia związane z wyzbywaniem się producji przez “markowe” firmy i jej zlecaniem w krajów rozwijających się swego czasu opisała znana kanadyjska alterglobalistka Naomi Klein w słynnej książce “No logo” (wydanej również po polsku).
Przyczyny położenia ludzi pracy w Bangladeszu są różnorakie. Bangladesz to klasyczny przykład kraju, gdzie przeludnieniu towarzyszy relatywnie niski poziom rozwoju gospodarczego. I jakkolwiek w ostatnim czasie kraj ten notuje pewien znaczący wzrost PKB (6,1% w ub. r.), to kraj ten pozostaje rezerwuarem taniej siły roboczej. Nie oszukujmy się. Nie ma możliwości, by robotnik bangladeski zaczął zarabiać tyle, co jego kolega w krajach wysoko rozwiniętych. Bojkot firm (przede wszystkim tekstylnych) naruszających prawa pracownicze byłby może i dobrym rozwiązaniem, ale tu rodzi się kwestia: kogo zaliczyć do naruszających te prawa, a kogo nie, skoro prawa te w zachodnim rozumieniu narusza tam niemal każdy. Poza tym rozpanoszona w Bangladeszu urzędnicza korupcja utrudnia egzekwowanie nawet minimum zasad. Wreszcie czy taki bojkot nie spowoduje “ucieczki” zleceń do innych krajów, skoro zawsze znajdzie się jakiś kraj, który “przebije” w dół?
Rzecz jasna, problem warunków pracy dotyczy nie tylko branży odzieżowej i nie tylko stref eksportowych. Jakiś czas temu na kanale “Planete” został wyemitowany niemiecko-bangladeski dokument pt. “Wyrobnicy ze stoczni złomowych” (Eisenfresser). Ten nakręcony w 2007 r. film mówi o warunkach pracy przy demontażu starych statków w bangladeskim mieście portowym Chittagong. Robotnicy, z reguły pochodzący z najuboższych, typowo wiejskich rejonów na północy kraju, wśród nich nastolatki, harują za dolara dziennie przy demontażu starych, przeznaczonych na złom jednostek morskich. Dla nich nawet pani Begum jest szczęściarą… Oto niemiecki trailer tego filmu:
Powtórzmy: Fatalne warunki pracy zwykle są efektem połączenia dwóch czynników: przeludnienia i niedorozwoju gospodarczego. Co prawda Bangladesz jest pionierem w dziedzinie mikrokredytów, ale wciąż nie zawsze ta forma pomocy zdaje egzamin. Nie mówiąc o tym, że nie wszędzie ona dotarła. Z kolei pracodawca będąc w komfortowej sytuacji przebiera w ludziach jak w przysłowiowych ulęgałkach. Zatem człowiek często nie ma wyboru, podejmuje pierwszą lepszą pracę najemną, bo nie stać go nawet na uruchomienie małego interesu, albo nie wie jak się za to zabrać, jest mało zaradny itd. W efekcie miliony ludzi biorą pracę taką jaka jest. To oznacza zachwianie równowagi. Praca przestaje być towarem, a staje się swoistym aktem iście feudalnej łaski lub, jak kto woli, darem niebios. Co prawda dzięki wzrostowi gospodarczemu bezrobocie w Bangladeszu od kilku lat utrzymuje się na względnie niskim poziomie 5%, jednak 40% siły roboczej jest zatrudnionych w niepełnym wymiarze godzin, co oznacza, że zarabiają mało, ledwo wiążąc koniec z końcem, często pracują na dwa lub więcej etatów. Albo mają na papierku napisane, że niepełny wymiar pracy, a pracują do upadłego, bo za bramą na ich miejsce pracy czeka tłum chętnych. Z drugiej strony czy ludzie tacy jak bangladescy robotnicy mają lepszą opcję? Przecież nikt, żaden ekonom z kijem nie zmusza ich siłą, by pracowali w takich warunkach. To nędza i brak perspektyw zmusza ich do podjęcia takiej, a nie innej pracy. Dopóki Bangladesz będzie krajem o wielkich obszarach biedy, dopóty możemy zakładać, że wypadki podobne do tego w Savar będą się powtarzały.
Źródło: Salon24
Musisz być zalogowany aby wpisać komentarz.