Paryż Wschodu

dni trawy_ok³adka_druk_poprawka

Youssef Rakha

„Bejrut jest gdzieś tam”,

przeł. Agnieszka Piotrowska, Wydawnictwo: Dobra Literatura, Seria: Lektury reportera,

Rok wydania: 2012, s. 144

Bejrut nazywany był kiedyś Paryżem Wschodu, sam Liban natomiast – Szwajcarią Bliskiego Wschodu. W pewnym momencie coś jednak zaczęło się psuć.

Konflikty wewnętrzne w mocno podzielonym wyznaniowo Libanie powoli narastały, aż do 13. kwietnia 1975 roku, kiedy to libańscy falangiści (maroniccy chrześcijanie) w odwecie za atak w dzielnicy chrześcijańskiej Bejrutu, zastrzelili dwudziestu siedmiu Palestyńczyków. Tę datę przyjmuje się za początek wojny domowej, która pogrążyła kraj w chaosie na następne 15 lat, rujnując tym samym libańską gospodarkę. Liban stracił „przywilej” bycia porównywanym do wzorców europejskich i stał się dla większości przedstawicieli kultury zachodu kolejnym dzikim arabskim krajem.

Michał Danielewski we wstępie do książki „Bejrut jest gdzieś tam”, pisze o rosnącej na zachodzie islamofobii, która dotarła już do naszego kraju i o tym, że „na gwałt potrzeba nam edukacji i poznania >>Innego<<”. Sama niejednokrotnie przysłuchiwałam się rozmowom o „arabskich dzikusach”, których wszyscy się boją, czy o strachu przed wyjazdem do Turcji, bo przecież jak tam rozczytać te ich arabskie bazgroły (sic!). Włos się na głowie jeży jak się czegoś takiego słucha. Dlatego pod tym względem z Michałem Danielewskim zgadzam się w stu procentach, potrzebna jest nam edukacja. W dobie narastającej islamofobii, Polacy powinni wiedzieć, czego się boją. Powinni wiedzieć, że nie wszyscy muzułmanie to Arabowie (ba, może jesteśmy już nawet jako naród gotowi na informację, że Arabowie stanowią zaledwie jakieś 20 % wszystkich muzułmanów żyjących na świecie), a także, że nie każdy Arab jest muzułmaninem.

Pan Danielewski uważa, że książka Youssefa Rakhy, która według niego jest „reportażem o arabskim sposobie myślenia” może pomóc nam zrozumieć tego „Innego”, „pokazuje bowiem, że nie ma dzikich i cywilizowanych, grupowanych wielkim kwantyfikatorem terrorystów i obrońców przed terroryzmem. Że jesteśmy do siebie cholernie podobni”.
I w tym momencie przestaję się z panem Danielewskim zgadzać. Ale o tym za chwilę. Najpierw przyjrzyjmy się autorowi i jego książce.

„Bejrut jest gdzieś tam” jest owocem pierwszej w życiu podróży, wykształconego w Wielkiej Brytanii, egipskiego dziennikarza Youssefa Rakhi do Libanu. Autor – zblazowany eskapista, jak dotąd niezainteresowany polityką (jest redaktorem działu kultury), przyjeżdża do Bejrutu w trzydziestą rocznicę wybuchu wojny domowej w Libanie. Obserwuje kiczowaty patriotyzm obchodów rocznicowych:
„Z okazji 13 kwietnia restauracje proponują oferty specjalne. Nawet reklamy make-upu zawierają patriotyczny przekaz. […] Gubię się pośród bannerów. Slogany i muzyka. Klaksony. Remiksy hymnu narodowego Libanu: rock, techno, hip-hop. Ze środka czerwonego namiotu właśnie wystartował maraton. […] Cheerleaderki dla Libanu. Rozglądam się jak dureń. Nagość i bezwstyd.

Odwiedza obozy dla uchodźców:
„Ulice rozgałęziają się i za każdym razem te odchodzące od nich są jeszcze węższe i biedniejsze. Widma męczenników drgają pod moimi powiekami. Co to za pomysł by umierać za ojczyznę, skoro ojczyzna to zbieranina zwykłych bud, w których gnieżdżą się biedacy z różnych ras”.

W międzyczasie pojawiają się też kobiety i bejruckie knajpy. To wszystko miało się złożyć (według opisu na okładce) na „reporterską opowieścią o mieście […]”, „obrazowy opis miasta i jego mieszkańców”. Niestety ciężko to znaleźć w książce Youssefa Rakhi, która bardziej jest poetyckim, postmodernistycznie chaotycznym esejem, zainspirowanym pobytem w Bejrucie niż reportażem. Z samej książki dowiadujemy się bardzo mało na temat miasta i jego historii, najwięcej informacji dostarczają przypisy tłumaczki. Poszatkowana narracja gęsta od nazw i nazwisk sprawia, że książki nie czyta się łatwo.

Danielewski napisał, że jest to „reportaż o arabskim sposobie myślenia”, że może „przyprawić o szok poznawczy, bo jest [książka] bardzo europejska, lub jeśli wolimy zachodnia”. Wydaje się, że Danielewski, działa podobnie, jak ci, którzy przed laty nazywali Liban Szwajcarią Bliskiego Wschodu, z jednej strony nawołuje do „wyrwania się z dyskursu opisującego wyznawców islamu jako grupę jednorodną, homogeniczną”, z drugiej strony sam bardzo chętnie w ten dyskurs wchodzi, przekładając jedynie Arabów z ich szufladki z dzikimi terrorystami, do szufladki pt. kultura zachodu. A lekiem na islamofobię, nie jest znajdowanie muzułmanom, czy Arabom, lepszej, bardziej akceptowalnej społecznie szufladki, tylko to, o czym autor wstępu pisał wcześniej – edukacja, dzięki której, wierzę, ludzi można przestać szufladkować.

Pierwszy raz „Bejrut jest gdzieś tam” czytałam myśląc, że jest to reportaż, który cytując Hansa-Jürgena Heinrichsa, jednego z członków jury nagrody Lettre Ulysses, „powinien przedstawiać rzeczywistość w taki sposób, aby jej złożoność, różnorodność i palimpsestowa struktura stawała się jasna”*. Książka Rakhy niczego nie rozjaśnia. Czytana po raz kolejny, tym razem już bez wtłaczania jej w gatunek reportażu, podobała mi się o wiele bardziej. Coś jest z tym szufladkowaniem, że nawet książkom to nie robi dobrze.

* Źródło cytatu: http://www.lettre-ulysses-award.org/authors06/Longlist_2006.html; tłumaczenie własne

Źródło: Mandragon