Narasta napięcie, związane z irańskimi aspiracjami nuklearnymi, a świat zapomina o kraju, który posiada broń atomową od kilkudziesięciu lat, a nie podpisał żadnego traktatu o jej nierozprzestrzenianiu. Mowa o Izraelu.
5 października 1986 r. jak w każdą inną niedzielę, wielu Brytyjczyków sięgnęło po poranną prasę. Tytuły zarówno bulwarówek, jak i dzienników opiniotwórczych, nie wyróżniały się niczym szczególnym, ale wyjątek stanowił “The Sunday Times”.”Tajemnice izraelskiego arsenału nuklearnego” – tak sensacyjny nagłówek wprawił w osłupienie nie tylko czytelników gazety, ale i opinię publiczną na całym świecie. Cała historia ma swój początek kilka miesięcy wcześniej, kiedy brytyjskiemu dziennikarzowi Peterowi Hounamowi udało się dotrzeć do 32-letniego technika jądrowego Mordechaja Vanunu. Zdecydował on sprzedać mediom obszerne informacje o tajnym ośrodku nuklearnym Dimona, zlokalizowanym na pustyni Negew i oddalonym od Jerozolimy o 130 km.
Do tego dołączył również 60 fotografii instalacji atomowych, zrobionych szpiegowskim aparatem. Vanunu ujawnił, że w ośrodku widzianym tylko przez okołoziemskie satelity izraelska armia przy pomocy reaktora na 150 megawatów produkowała 40 kg plutonu rocznie. Według jego wiedzy, Izrael miał do 1986 r. dysponować liczbą 100-200 głowic atomowej oraz już wtedy mieć zdolność do budowy bomby termojądrowej, o wiele silniejszej od tej zrzuconej na Hiroszimę i Nagasaki. Sam Vanunu nie miał okazji przeczytać artykułu w brytyjskim dzienniku, ponieważ dwa tygodnie przed jego publikacją został zwabiony do Rzymu przez agentkę izraelskiego wywiadu i tam aresztowany. Za kratkami spędził ponad 18 lat skazany za zdradę państwa – choć od 2010 r. cieszy się wolnością, to wciąż jest ona bardzo ograniczana przez władze Izraela.
Przypadek Mordechaja Vananu skutecznie odstraszył innych pracowników ośrodka nuklearnego Dimona do ujawniania jego tajemnic dziennikarzom. Ale nic przed publikacją w “The Sunday Times” nie było już takie samo – pomimo wielu niezbitych dowodów na rozwijanie własnego programu atomowego, izraelski rząd do dziś idzie w zaparte i nie przyznaje się do posiadania broni jądrowej. Aby poznać genezę problemu, trzeba się cofnąć do 1948 r., kiedy na mapie Bliskiego Wschodu pojawia się nowe państwo tworzone przez społeczność żydowską. Ówczesne izraelskie władze uznały, że inwestycja w najnowsze technologie wojskowe jest jedynym sposobem na skuteczną obronę młodego kraju przed potencjalnymi wrogami. Już rok później powstała specjalna jednostka w armii, która stworzyła fundamenty pod narodowy program atomowy. Punktem zwrotnym okazała się tajna współpraca z francuzami – dzięki temu w latach 50. ubiegłego stulecia udało się na pustyni Negew zbudować ośrodek nuklearny i umieścić w nim reaktor jądrowy. W tym czasie dla Paryża takie partnerstwo przyniosło również wymierne korzyści przy tworzeniu własnej infrastruktury atomowej.
Pomimo że transport francuskiego uranu do Izraela został wstrzymany w 1966 r. (de facto kończący okres współpracy jądrowej między dwoma krajami), to rząd Lewiego Eszkola był już zdolny samodzielnie konstruować głowice nuklearne. Ten fakt spowodował szczególne zainteresowanie całą sprawą przez kierownictwo CIA. Raporty amerykańskich szpiegów oraz zdjęcia satelitarne pustyni Negew nie pozostawiały wątpliwości o izraelskich aspiracjach atomowych. W 1969 r. podczas spotkania prezydenta USA, Richarda Nixona z premierem Izraela Goldą Meir osiągnięto tajne porozumienie. Jerozolima w zamian za trzymanie głowic nuklearnych “w piwnicy” i nieużywanie ich jako środka dyplomatycznego nacisku, otrzymała od Waszyngtonu gwarancję dochowania sekretu istnienia ośrodka Dimona.
Kompleks atomowy Dimona, sfotografowany przez amerykańskiego satelitę w 1968 r. Dzięki temu, izraelska armia rozpoczęła intensywne prace nad doskonalszą wersją ładunku atomowego – bomby termojądrowej. Sporną kwestią pozostaje również jedyny możliwy test broni w 1979 r., nazwany incydentem Vela. Miałby on zostać przeprowadzony w południowej części Oceanu Indyjskiego we współpracy z władzami RPA. Zdaniem jednych, silny rozbłysk światła zaobserwowany przez amerykańskiego sztucznego satelitę mógł być zwykłym zjawiskiem atmosferycznym lub faktyczną próbą nuklearną obu krajów. Ale od ponad ćwierć wieku nasza wiedza na temat izraelskiego programu atomowego wcale nie uległa poszerzeniu.
Według najnowszych raportów wywiadowczych, rząd w Jerozolimie może dysponować “ponad 100 głowicami, głównie dwustopniowymi ładunkami termojądrowymi, znajdujących się na wyposażeniu obrony przeciwrakietowej, samolotów bojowych i okrętów podwodnych”. Najdalszy zasięg izraelskim głowicom zapewnia pocisk Jericho 3, którego maksymalny zasięg wynosi 11,5 tys. kilometrów natomiast jego ładowność to 1 tona. Poza tym, siły zbrojne pod banderą gwiazdy Dawida dysponują innymi rakietami średniego i krótkiego zasięgu. Natomiast cztery lata temu były prezydent USA Jimmy Carter powiedział, że Izrael w swoich zasobach może mieć ponad 150 ładunków jądrowych.
Pomijając standardowe rozmieszczenie głowic, Jerozolima może dysponować m.in. bombami nuklearnymi w walizkach, taktycznymi pociskami oraz zaawansowaną technologicznie bronią neutronową. Taki arsenał stawia Izrael w gronie największych mocarstw atomowych, choć kolejne rządy zaprzeczają produkcji śmiercionośnej broni. Wydaje się, że Jerozolima prowadzi dwuznaczną politykę w dziedzinie atomistyki – z jednej strony ukrywa militarny program jądrowy, a z drugiej już jawnie dąży do cywilnego wykorzystania reaktorów nuklearnych. Nie bez znaczenia jest również fakt, nie podpisania przez Izrael żadnego traktatu o nierozprzestrzenianiu ładunków atomowych (NPT) czy przeprowadzania ich prób (CTBT).
Czy izraelska armia kiedyś skorzysta ze swojego arsenału atomowego? Dla izraelskiej armii broń nuklearna ma być środkiem obrony, choć w przeszłości rozważano jej użycie podczas lokalnych konfliktów. Podczas wojny Jom Kippur w 1973 r. myśliwce F-4 uzbrojone w głowice jądrowe miały wyznaczone strategiczne cele do ataku w Egipcie i Syrii. Natomiast bombardowania pociskami typu SCUD terytorium Izraela przez reżim Saddama Husajna, wymusiły ogłoszenie nuklearnego alarmu. Rząd w Jerozolimie dbał również o utrzymanie przewagi atomowej w regionie Bliskiego Wschodu. W 2007 r. izraelskie lotnictwo ostrzelało syryjski reaktor jądrowy, kończąc de facto marzenia Baszara Al Asada o posiadaniu głowic nuklearnych. Choć na przestrzeni lat instalacje atomowe należące do Iraku, Iranu czy Korei Północnej podlegały międzynarodowym kontrolom, te na pustyni Negew były kontrolowane tylko raz. W latach 60. ubiegłego stulecia w ośrodku badawczym Dimona pojawili się amerykańscy inspektorzy, którzy prawdopodobnie zostali wprowadzeni przez izraelskich wojskowych w błąd. Na parterze w budynku numer 2 goście zza oceanu zobaczyli tylko restaurację i bar, podczas gdy kilka kondygnacji pod ziemią trwały prace nad rozszczepieniem cząsteczek atomu.
Cała sprawa ma również drugą stronę medalu. Po rewelacjach Mordechaja Vanunu, do mediów zaczęły przeciekać inne sekrety funkcjonowania ośrodka na pustyni Negew. Do produkcji broni jądrowej wciąż jest wykorzystywany francuski reaktor atomowy wyprodukowany pół wieku temu (w tym roku rozważono możliwość jego wyłączenia). Jego wiek miał być powodem wielu awarii czy wycieków radioaktywnych – ich ofiary nie mogły dochodzić swoich praw przed wymiarem sprawiedliwości przez tajność całego projektu. Według niepotwierdzonych informacji, w Dimonie pracuje kilka tysięcy wojskowych i naukowców, każdego dnia narażonych na śmiercionośne promieniowanie. Izraelscy działacze społeczni zwracają również uwagę na problem odpadów radioaktywnych, które gdzieś na terenie kraju są składowane i mogą zagrażać zdrowiu ludności cywilnej.
Izrael stara się utrzymać swoją pozycję w rejonie Bliskiego Wschodu. Doktryna wojskowa Izraela, zakładająca użycie broni nuklearnej, wciąż jest pilnie strzeżoną tajemnicą. Narastające napięcie wokół atomowych aspiracji Iranu, jest źródłem wielu niepokojących wypowiedzi przedstawicieli władz w Jerozolimie. Izrael jest bliższy użycia siły wojskowej niż środków dyplomatycznych w celu zażegnania zagrożenia jądrowego ze strony Iranu – nie ukrywał w listopadzie 2011 r. prezydent Szymon Peres, uznawanego za jednego z ojców izraelskiego programu nuklearnego. Póki co jednak, rządzący nie używają własnego arsenału atomowego do nacisku w dyplomacji. Może to wskazywać na to, że Izrael nie uznaje działań Teheranu jako wystarczających by sięgnąć po swój najmocniejszy argument.
Źródło: Drabikpany
Musisz być zalogowany aby wpisać komentarz.