Poprawa pogody lub kilkanaście gram opium – tak w skrócie można by określić pragnienia, które 31 lipca towarzyszyły większości członków ekspedycji, gdy Bartek, Justyna i Jakub opuszczali Bazę Ludzi z Mgły by udać się do zamieszkałego przez Kirgizów płaskowyżu.
Dzięki przychylności lokalnych bóstw z dwóch równoważnych celów udało się zrealizować ten zdrowszy – na niebie ponownie zagościło słońce i błękit umożliwiając wznowienie akcji górskiej i eksploracje kulturowej przestrzeni Korytarza Wachańskiego.
Opuszczenie doliny, w której działa wyprawa przysporzyło naszym dwóm koniom dużych problemów. Ich powodem był trudny, składający się ze sporych głazów i błotnistych ścieżek teren.
Na domiar złego, gdy ciemną nocą wypłynęliśmy wreszcie na przestwór stepowego oceanu, pilnujący sporego stada jaków Kirgizi wzięli nas za tadżyckich rabusiów i tylko szczęśliwej gwieździe zawdzięczaliśmy to, że zamiast od razu otworzyć ogień postanowili wpierw upewnić się czy rzeczywiście mają do czynienia ze złoczyńcami. Dobra znajomość dari (odmiany języka perskiego używanej w Afganistanie) i dwa kubki gorącej herbaty, który wręczył pasterzom Kuba przekonały ich o naszych dobrych zamiarach i resztę nocy mogliśmy spędzić spokojnie. Zresztą tylko po to, by rano odkryć z niemiłym zdumieniem, że gdzieś zniknęły dwa nasze konie. Udało się je nam odnaleźć sto dwadzieścia minut i kilka kilometrów na zachód później, gdy ukrywały się za jedną z licznych górek. Zawód, który dostrzegliśmy w ich oczach dobitnie świadczył o fakcie, że bestie miały szczerą nadzieję skutecznie ukryć się przed pogonią, a następnie rozpocząć nowe, wspaniałe życie wolne od ingerencji złośliwego człowieka, który zakłada na plecy siodło, a w usta wkłada wędzidło. Tego dnia, mimo przejściowych deszczy, chmary dzieciaków domagających się długopisów i wspólnej zabawy piłką udało nam się osiągnąć cel podróży – leżącą na wschodnich krańcach jeziora Czakmaktin osadę bogatego Kirgiza o imieniu Iraliboj. Na kolejne dwa dni stała się ona naszą bazą wypadową w okoliczne tereny.
Na pierwszy ogień poszły dwa okoliczne osiedla, gdzie mieliśmy zebrać nieco danych epidemiologicznych (by wiedzieć jakie leki przywieźć za rok) i odwiedzić mojego starego znajomego – notorycznego opiumisty o imieniu Samad – z którym rok temu dotarłem konno na „koniec Afganistanu” aż do granicy chińskiej w dolinie Tegermansu. Ten 40-letni mieszkaniec osady Mukora przyjął nas bardzo serdecznie. Zaraz po naszym przybyciu na „podłogę” jurty wjechała herbata, chleb oraz kaimak (przypominający masło rodzaj białego sera, w tym wypadku dodatkowo posypanego cukrem). Nasze podniebienia, zmęczone jedzeniem mocno chemicznej żywności górskiej – liofilizatów – zareagowały na ten gest nad zwyczaj pozytywnie.
W leżącej u stóp nienazwanych gór Mukorze mieszka normalnie około 35 osób. Wszyscy zajmują się w życiu jedynie pasterstwem, paleniem opium i wizytami towarzyskimi. Traf chciał, że w wiosce w czasie naszego pobytu gościł akurat pewien nauczyciel z sąsiedniego osiedla. Dzięki niemu mogłem przekonać się, że anteny satelitarne i telewizory obecne w kirgiskich osadach to nie tylko elementy dekoracyjne, ale rzeczywiste urządzenia. Karachan, jak nazywał się ów jegomość, zapytał mnie bowiem, czy jesteśmy z tego dziwnego kraju znanego tutaj pod nazwą Polanda, którego prezydent wraz z całą świtą zginął kilka miesięcy temu w Rosji. Karachan twierdził, że takie rewelacje przekazały mu wiadomości telewizyjne.
Po tych kurtuazjach przyszła kolej na pracę, która nie ominęła nas także i w sąsiedniej wiosce – Seke. Na wieść o tym, że Justyna jest lekarką zewsząd zbiegli się rozmaici chorzy i cierpiący, a my przygotowani nie na udzielanie pomocy, ale na zbieranie informacji mogliśmy jedynie podzielić się skromną zawartością prywatnej apteczki i obietnicą dostarczenia większej ilości leków w przyszłych dniach. Z tej towarzysko-roboczej wyprawy powróciliśmy do osady Irraliboja mocno po zmroku, co prawie kosztowało nas życie. Mieszkańcy osady bali się, że jesteśmy tadżyckimi bandytami, gdyż tylko oni chodzą tutaj po zmroku (niepisane zasady zabraniają Kirgizom poruszać się po ciemku), więc skierowali na nas wszystkie dostępne źródła światła. Snop fotonów ku ich wielkiej uldze ukazał na szczęście nasze skromne postacie, a nie dzikusów uzbrojonych w AK-47. Irraliboj aż do późnej nocy wypominał na naszą głupotę i złościł się co nie miara. Mimo to, następnego dnia, zgodnie z obietnicą postanowił zabrać nas na kirgiskie wesele…
Rankiem 3 sierpnia obudziliśmy się wraz z Justyną i Kubą w przeznaczonej dla gości jurcie w osadzie Irraliboja. Oprócz nas spał w niej Szir Gulan – zaprzyjaźniony rok temu pasztuński kupiec z leżącego obok Kabulu miasteczka Parman – oraz jego nieco opóźniony w rozwoju znajomy o malowniczym imieniu Gabriel (był bowiem taki czas, gdy Pasztuni uważali się za zagubione plemię Żydów – teraz wolą o tym raczej nie wspominać zadowalając się wizerunkiem pierwszego narodu wśród ludów Mahometa). Punktualnie o 9 rano, wszyscy osiodłaliśmy swoje konie i przypiekani intensywnym ogniem słońca wyruszyliśmy na południe ku pobliskiej osadzie Irghail, gdzie miała odbyć się tuia (w dari – wesele, a właściwie każdy obrzęd przejścia).
Zaślubiny, jak to zaślubiny odbyły się w trybie zwyczajnym. Z okolicznych osad zjechali wszyscy zainteresowani, znudzeni siedzeniem w domu lub w ten czy inny sposób spokrewnieni z panem lub panną młodą i zasiedli w specjalnie przygotowanych jurtach. Na „podłogę” wjechały specjalne małe placuszki a la faworki (mniej słodkie i bez cukru) smażone w gorącym oleju oraz szir czoj (w dari – herbata z mlekiem i solą). Gdy już wszyscy mężczyźni sobie pojedli (podczas wesel kobiety ucztują w osobnych namiotach) i wyszli na zewnątrz przyszła pora na poczęstunek z rozmaitych szirin (w dari – słodycze), które każdy garściami zagarniał do kieszeni. Finałem tego etapu było zarżnięcie przeznaczonej do konsumpcji, zaraz po zakończeniu części sportowej, czarnej owcy.
Dzieci jeżdżąc po osadzie i strasząc co mniej inteligentne psy, rozgrzewały muskularne ogiery, które przywlekli ze sobą rozmaici goście. Trwało to chyba z godzinę po czym zainteresowani spektaklem udali się na pobliski, bardziej płaski od pozostałych, step który miał się stać areną bohaterskich zmagań.
Buzkaszi, bo o nim mowa, to prosta rozgrywa, której nazwa oznacza dosłownie „wyrywanie [sobie] kozy”. Jest to tradycyjny dla ex-koczowniczych ludów północnego Afganistanu sport, w którym nie ma żadnych drużyn i (prawie) wszystkie chwyty są dozwolone. W zasadzie nie można jedynie bić konkurentów po twarzy i rzucać ich z siodeł. W buzkaszi brak zespołów czy drużyn. Każdy gra na swoje konto – do liczenia punktów w tym wypadku starszyzna siedząca na „widowni” używała papierosów – z rzadka jedynie łącząc się w luźne sojusze z tym czy innym znajomym. Sednem rozgrywki jest poderwanie z ziemi, bez schodzenia czy spadania z siodła, pozbawionego głowy i kopyt truchła kozy, oderwanie się od reszty graczy, a następnie okrążenie w szalonym cwale zdezorientowanej rozwojem sytuacji bandy jeźdźców. Rundę kończy rzucenie trupa na ziemię tak, aby inni śmiałkowie mogli spróbować swoich sił. Rozgrywka trwa z reguły kilka godzin i kończy się wraz z rozerwaniem „piłki” na kawałki.
Buzkaszi, które dane mi było obserwować tego pięknego, choć nieco pochmurnego dnia 3 sierpnia od wyżej wymienionych prawideł nie odbiegało. Gracze mocno bili się nawzajem krótkimi bacikami z rzemienia zwanymi kamczin (kirg.), co jakiś czas jakiś koń w pełnym galopie wpadał jedną nogę w zdradziecką norę świstaka wysyłając jeźdźca w powietrze i kręcąc efektowne salta. Kilka razy na godzinę, jacyś szczepieni w wojowniczym uścisku młodzieńcy, próbujący zagarnąć dla siebie kozie truchło, wjeżdżali z potężnym impetem w „widownię”, która w ostatniej chwili próbowała ulotnić się z miejsca potyczki. Ja natomiast latałem to tu to tam to z aparatem to z małą kamerą w dłoni próbując nagrać całość sportowego zajścia i od czasu do czasu uskakując spod pędzących prosto na mnie rozpędzonych koni.
Rozgrywka zakończyła się po około trzech godzinach. Przekrwione, od długiego galopowania na wysokości ponad 4000 metrów nad poziomem morza, oczy wychodziły koniom z orbit, a mnie piekły świeże oparzenia słoneczne. Nikt nie zginął, a zwycięzcami (mającymi na swoim koncie najwięcej punktów tudzież papierosów) zwanymi czapanda zostali: Kuładbeg z osady Karakorum, Bucuboj z osady Uczdżilga oraz Kyzyłchan nie wiadomo skąd. Ich nagrodą oprócz oczywistej sławy i uznana były fioletowe chusty, którymi opasali swoje konie.
W jurtach na wszystkich uczestników – czy to graczy czy widzów – czekała po powrocie do osady herbata, chleb oraz parujące fragmenty barana. Jako że nam apetyt niezbyt dopisywał, a zmęczenie kirgiskim towarzystwem stawało się coraz większe, zdecydowaliśmy się pozostać na zewnątrz. Czas umilały nam rozmowy z Szir Gulanem o cenach rozmaitych końskich akcesoriów oraz zbieranie z ziemi co ciekawszych, a zarazem bezpańskich, kawałków ubrań i ozdobnych fragmentów poszycia jurty, które walały się po terenie całego osiedla.
Jak to w życiu bywa wszystko co dobre, szybko się kończy, więc w końcu nadeszła dalsza część wesela. Finał ceremonii poprzedziła druga runda rozdawnictwa słodkości, po którym w centrum uwagi znalazł się pan młody o imieniu Ismail i wieku lat dwudziestu. Wraz z dwoma świadkami siedział w środku kręgu, gdzie o odpowiedniej kolejności ubierano go w nowe buty, bluzy, koszule, płaszcze, złote przepaski i białe turbany. Gdy części odzieżowej stało się za dość świadkowie zaintonowali smutną pieśń i obstawiając z dwóch stron pana młodego zaczęli odprowadzać go ze spuszczonymi głowami i grobowymi minami w kierunku przeznaczonego dla nowożeńców namiotów. Za nimi podążała panna młoda wraz z matką, obie bogato obwieszone rozmaitą biżuterią i o minach raczej smutnych niż radosnych. Po kilku minutach smutny orszak zniknął w odmętach niebieskiego namiotu przeznaczonego na „pomoc dla ofiar trzęsienia ziemi w Kaszmirze” i rozpoczęła się część weselsza. Siedzący na koniu Kirgiz rzucał na podrzucany przez kobiety fragment tkaniny cukierki, który z krzykiem i rwetesem łapał każdy, kto mógł – czy to młodzieniec czy to starzec.
Tu w zasadzie zakończyło się nasze kirgiskie wesele. Nie mieliśmy bowiem czasu czekać na jego koniec. Trzeba było jeszcze pojechać z powrotem do osady Irraliboja, wziąć swoje rzeczy, kupić juki dla konia i ubranie kirgiskiej dziewczynki dla warszawskiego muzeum no i posunąć się jak najbliżej w stronę Bazy ludzi z mgły, w której od kilku dni czekali pozbawieni wieści od nas znajomi.
A w bazie, podczas naszej nieobecności trochę się działo… W dzień po naszym wyjeździe spadło tam tyle śniegu, że z pomocą łopat trzeba było odśnieżać namioty, co nie było wcale takie łatwe, bo w powietrzu latała masa śnieżek wyrzucanych przez co bardziej złośliwych członków wyprawy, których jednak z imienia nie będziemy tutaj wymieniać.
Gdy pogoda nieco się poprawiła alpiniści ruszyli oczywiście w góry, gdzie udało im się osiągnąć pewne sukcesy. Tak się złożyło, że prawie wszystkie przypadły na poniedziałek 2 sierpnia.
Piotrowi Kłosowiczowi (KW Warszawa, SKPB Warszawa) wraz z Tomkiem Rojkiem udało się w szybkim tempie przejść Smoczą Grań, zdobyć jej najwyższy wierzchołek ochrzczony mianem Kohe Wawel (5211 metrów n.p.m.), następnie z rozbiegu pokonać kolejną grań i zdobyć dwuwierzchołkowy szczyt nazwany Kohe Ikiv (5551 oraz 5560 metrów n.p.m.).
Zespołowi w składzie Tomek Klimczak i Maciek Ostrowski (obaj KW Warszawa) udało się wytyczyć nową drogę na wschodniej ścianie dziewiczego wierzchołka o wysokości 5625 metrów n.p.m. Samego szczytu niestety nie zdobyto – chłopakom zabrakło około 60 metrów, gdyż teren okazał się zbyt trudny, by dało się nim pójść dalej.
Podobny los spotkał Elę Kamińską, Jacka Kierzkowskiego, Sławka Korytkowskiego (wszyscy KW Warszawa) oraz Rafała Sieradzkiego, którzy pokonali północno-wschodnią ścianę dziewiczego szczytu o wysokości 5464 metrów. Na wierzchołek nie udało im się wejść z powodu bardzo sypkiego i głębokiego na ponad metr śniegu.
Jedynie Jakub Gajda (który przebywał z nami na dole, wśród Kirgizów) wyłamał się spośród listy sukcesów 2 sierpnia, gdyż dzień później w drodze powrotnej do bazy zdobył samotnie dziewiczy wierzchołek o wysokości 5030 metrów.
Ogólnie podczas 14 dni pobytu w bazie uczestnikom wyprawy udało się zdobyć 9 dziewiczych szczytów górskich oraz dodatkowo wytyczyć 4 drogi, które nie zakończyły się wejściem na wierzchołek. Ja na żaden szczyt nie wszedłem, ale jako prowodyr całego wyjazdowego zamieszania nie miałem na szczęście takiego obowiązku.
Jutro, 6 sierpnia, drogi moje i wyprawy ostatecznie rozejdą się. Dwanaście osób ruszy z karawaną powrotną na dół, na zachód, a ja wraz z moim konikiem udam się na wschód, ku chińskiej granicy by dowieźć do kilku wiosek obiecane leki. Następnie postaram się spenetrować niezamieszkałą w lecie dolinę Wachdżiru kończącą się przełęczą o tej samej nazwie, prawdopodobnie przez którą w XIII wieku przeszedł do Chin Marco Polo, by wreszcie w sposób mocno okrężny wyruszyć w drogę powrotną do domu. Odbędę ją być może w towarzystwie wspomnianego już wcześniej pasztuńskiego kupca Szir Gulana. Spróbujemy przedrzeć się przez trzy wysokie, dochodzące do prawie 5000 metrów nad poziomem morza, przełęcze do Dużego Pamiru (drugiego afgańskiego płaskowyżu zamieszkanego przez Kirgizów), by dalej wraz z biegiem rzeki Piandż podążyć w stronę Iszkaszim – miasteczka znajdującego przy przejściu granicznym z Tadżykistanem.
Z powodów oczywistych nie będę w stanie wziąć ze sobą modemu satelitarnego, komputera i agregatu, tak więc następnej porcji relacji z Afganistanu należy się spodziewać nie wcześniej niż po 20 sierpnia.
Do usłyszenia!
Musisz być zalogowany aby wpisać komentarz.