Wspólną cechą arabskich rewolucji jest to, że oszczędzają one monarchie prawie absolutne, a obalają tylko nieposłuszne dyktatury w republikach. Ale i w monarchiach narasta wrzenie…
Stracić jednego wiernego wielkiego wezyra (premiera) to dla króla nieszczęście. Stracić dwóch w krótkim czasie to już nierozwaga. Od początku tzw. arabskiej wiosny, król Abdullah, z łaski Allaha miłościwie panujący nad ludem miast i pustyń w Jordanii, stracił już trzech i wiele wskazuje, że będzie tracił dalszych. Ponieważ coraz trudniej jest królowi wybrać na tę funkcję odpowiedniego człowieka, reformiści w jego kraju od dawna sugerują, że może w takim razie warto byłoby pozwolić poddanym, aby wybrali sobie premiera sami. No i tu się zaczynają schody. Królewskie schody: ze złoconymi poręczami i miękkim czerwonym dywanem.
Rezygnacja trzeciego premiera wywołała szczególnie duży oddźwięk. Po sześciu miesiącach na urzędzie, Awn el-Khasawneh napisał do króla tak: „Miałem rządzić tym krajem z Waszego nadania (…) ale nie przyjmować instrukcje z Waszego pałacu”. List zakończył zdawkowym „z poważaniem”, zamiast przyjętych na Wschodzie formuł kwiecistej a czołobitnej uniżoności, co natychmiast zauważono w mediach. Był to bowiem niesłychanie bezczelny akt nieposłuszeństwa i król jegomość zareagował tak jak powinien: natychmiast zwolnił go z urzędu za zbyt powolne tempo wdrażanych reform. Żeby sobie nikt nie myślał… W królewskiej prasie pojawiły się zaraz potem spekulacje, że Khasawneh [wymowa: chhasałnej] za bardzo się rozpuścił przebywając zbyt długo na Zachodzie i woda sodowa uderzyła mu do głowy jeszcze kiedy – również z łaski króla przecież – był sędzią w Międzynarodowym Trybunale Sprawiedliwości w Hadze. A przecież JKM Abdullah zaufał mu wtedy dlatego, że miał on otwartą głowę i nowoczesne poglądy, tak jak sam władca zresztą.
Bo rzeczywiście, kiedy Khasawneh nastał na fotelu premiera, w Jordanii powiało nadzieją na zmiany. Nowy premier publicznie obiecał skończyć z cudami nad urną i ustawianiem wyborów według woli pałacu, włączyć na listy wyborcze jordańskich islamistów i podjąć tematy, jakie ulica zgłasza na tle entuzjazmu dla arabskiej wiosny. Bardzo szybko dowiedział się jednak, że jego rolą jest być tylko witryną dla gabinetu cieni wyznaczonych tak jak on przez króla i sterowanych przez jego służby specjalne. Flirt z Bractwem Muzułmańskim, najpotężniejszym ugrupowaniem politycznym w Jordanii, zakończył się zanim się na dobre zaczął, kiedy do bezwarunkowej akceptacji podsunięto mu projekt ordynacji wyborczej przewidującej maksymalnie pięć miejsc dla jednej partii w parlamencie. Większość posłów pochodzi bowiem z królewskiego klucza, a mandat jest w praktyce dziedzicznym przywilejem. Nie udało się także pogodzić z Hamasem, czyli palestyńskim odłamem Bractwa Muzułmańskiego, które król swego czasu krwawo wypędził z Zajordanii. W łeb wzięły też plany nie tyle wyplenienia, co przynajmniej okiełznania korupcji, w której to sprawie też początkowo zatrąbiły fanfary pana premiera. Khasawneh musiał patrzeć bezradnie jak sąd wojskowy skazał dziennikarza, który odważył się wytknąć królowi, że osobiście nakazał przerwać dochodzenie w sprawie łapówek w wielkim projekcie developerskim i ustawiania przetargów budowlanych.
Miary goryczy przepełnił spór o wybory i kształt parlamentu. W izbie wyższej (Madżlis al-‘Aajan) król po prostu wyznacza 60 senatorów według swego widzimisię. W izbie niższej (Madżlis al-Nułaab), gdzie jest 120 mandatów, oprócz puli zarezerwowanej dla kobiet (12), chrześcijan (9) i Czeczenów (3) król upiera się przy zachowaniu terytorialnie rozdzielonych JOW-ów, bo dzięki temu ma pewność, że w parlamencie nadal panować będą wierne mu plemiona beduińskie z prawie bezludnej pustyni, a nie niechętna monarchii ludność palestyńskiego pochodzenia z zatłoczonych miast. Premier Khasawneh chciał natomiast głosowania na listy partyjne, bo to by dopuściło islamistów, ożywiło miasta i lepiej oddało rzeczywiste proporcje głosów. Właśnie tego chciał uniknąć król. Jego stosunki z większością poddanych pochodzenia palestyńskiego (60%), trzymanych krótko pod butem pasterzy wielbłądów pogorszyły się jeszcze bardziej, kiedy następcą Khasawneha na stanowisku premiera mianowany został Faiz Tarawneh, znienawidzony za to, że w 1994 roku wysmażył upokarzające i zdradzieckie porozumienie z Izraelem, w którym Jordania całkowicie odcięła się od sprawy palestyńskiej.
Król umocnił przywileje dla swych Beduinów i podniósł płace wojska i policji. USA, pewne teraz, że ten odcinek rewolucyjnego frontu się nie zachwieje i nie wymknie spod kontroli, zwiększyły pomoc finansową dla Ammanu. Także Arabia Saudyjska i książęta znad Zatoki Perskiej zwiększyli pomoc finansową w zamian za pomoc armii jordańskiej w przerzucaniu broni i najemników dla obalenia prezydenta Assada w sąsiedniej Syrii. Warto przypomnieć, ze rozruchy w Syrii zaczęły się przecież od demonstracji i walk w Deraa, mieście położonym przy samej granicy z Jordanią.
Jak na razie król jest więc znowu górą. Bezwzględna lojalność Beduinów, którzy dominują nie tylko w parlamencie, ale przede wszystkim w wojsku, jest od początku głównym filarem władzy Haszemitów. Dodatkowo są nimi także Czeczeni, w Jordanii zwani Czerkiesami, elita wojskowa sprowadzona z Kaukazu po wojnie turecko-rosyjskiej i pełniąca rolę podobną do Gurkhów w armii brytyjskiej lub mameluków w Egipcie (Mamelucy w Egipcie też rekrutowali się głównie z muzułmanów Kaukazu). Mieszkają oni zwłaszcza w przemysłowym mieście Zarka 25 km na północny wschód od Ammanu, gdzie mieści się tradycyjna kwatera główna ich dowództwa, tzw. Legionu Arabskiego, utworzonego przez wywiad brytyjski w 1920 roku na tle wojny z Turcją. Dzięki Beduinom i Czeczenom dynastia Haszemicka, wypędzona z Hidżazu przez Saudów, ale osadzona na tronie w Ammanie przez Brytyjczyków i służąca za instrument do demontażu imperium osmańskiego, spokojnie kontroluje miejscową osiadłą ludność palestyńską. Czeczeni to ciało obce, całkowicie zależne od łaski króla i swej islamskiej gorliwości. Beduini niewiele wprawdzie z polityki rozumieją ale wierzą niezachwianie w to, że król jest w prostej linii potomkiem Proroka i że służąc jemu, służą samemu Bogu, którego nic nie zdoła pokonać. Na świecie istnieją dziś dwie linie dynastyczne – obie wątpliwe – które twierdzą o sobie ze pochodzą od Proroka: w Jordanii i w Maroku. W Jordanii o wiele pewniejsze jest natomiast to, że król Abdullah jest po matce Amerykaninem bardziej niż Arabem oraz że myśli i mówi po angielsku lepiej niż po arabsku. Beduini tego nie dostrzegają, bo dla nich pochodzenie po matce nie ma znaczenia.
Po ustąpieniu Khasawneh nie usunął się w cień, lecz jego dom w Ammanie stał się celem pielgrzymek ludzi, którzy chcą zmian w Jordanii. Służby specjalne króla dzień i noc obserwują teraz rozmaitych dysydentów, emerytowanych oficerów armii, działaczy związków zawodowych i islamistów jak wchodzą i wychodzą od Khasawneha. Spokój króla może być bowiem złudny, a czas który sobie kupił swymi manewrami – krótki. Gospodarka, zależna od pomocy zewnętrznej wygląda coraz gorzej. Rośnie dług publiczny i deficyt, wybuchają strajki w kopalniach fosfatów i soli potasowych. Wewnątrz jordańskiej gałęzi Bractwa Muzułmańskiego umocniło się radykalne skrzydło, które nie chce współpracy z królem uważając go za zdrajcę i rzecznika interesów Ameryki i Izraela. Coraz częściej mówi się o tym, że król jest za Jordanem ciałem tak samo obcym jak jego Czerkiesi i w gruncie rzeczy pełni rolę rodzimego okupanta. Powoli, ale nieubłaganie sytuacja w Jordanii także dojrzewa do wybuchu.
Musisz być zalogowany aby wpisać komentarz.