Wojna z atomowym holocaustem w tle, czy Izrael zaatakuje Iran?

Benzyna w cenie 12 złotych za litr? Nie, to nie koniecznie zły koszmar lub czysta futurologia, tak może wyglądać jesień 2012 roku. Globalna ekonomia oznacza także globalną politykę i globalne problemy. Jeżeli Izrael zaatakuje Iran, ten oprócz militarnego kontrataku zapewne zablokuje także cieśninę Ormuz, przez którą przepływa 40% światowej ropy naftowej.

Kryzys cen ropy nie byłby jedynym problemem, z którym przyszłoby się zmierzyć głównym graczom politycznym na Bliskim Wschodzie. Dlatego równie ważne jak pytanie czy Izrael zaatakuje Iran, wydają się dalsze dociekania: jeżeli tak to kiedy? Sam, czy z pomocą kluczowego sojusznika? Jak odpowiedzą na to kraje regionu?

Wujek Sam

Państwem, które rozdaje karty na Bliskim Wschodzie od kilku dobrych dekad nie jest ani Izrael,
ani Iran, ani nawet najludniejszy w regionie Egipt czy najzamożniejsza Arabia Saudyjska. Są nim Stany Zjednoczone, które od zakończenia II Wojny Światowej zaczęły coraz wyraźniej angażować się
w regionie, przejmując pozycje i wpływy wycofujących się imperiów europejskich takich jak Wielka Brytania i Francja. Dopiero jednak rok 1973 był przełomowy jeżeli chodzi o militarne zaangażowanie USA oraz wsparcie dla państwa Izrael. Podczas gdy dziś rząd w Jerozolimie słowami premiera Benjamina Netanjahu ostrzega opinię międzynarodową o potencjalnej groźbie „nuklearnego holocaustu” oraz „śmiertelnym niebezpieczeństwie” jakim miałby dla Izraela być Iran posiadający broń atomową, warto przypomnieć rok 1973 oraz Wojnę Jom Kippur, która mogła stać się rzeczywistym końcem państwa Izrael.

Wojnę tę rozpoczęły Egipt oraz Syria atakując 6 października na dwóch frontach, wschodnim oraz zachodnim. Zaskoczony Izrael tracił kolejne pozycje obronne. Szef Sztabu Moshe Dayan na spotkaniu z premier Goldą Meir oznajmił, że prawdopodobnie niedługo upadnie „trzecia świątynia”- Izrael przestanie istnieć. W Jerozolimie rozważano uzbrojenie odrzutowców w bomby atomowe oraz wysłanie ich nad Kair i Damaszek. W tym krytycznym momencie pośrodku Zimnej Wojny, ze względu na zaangażowanie Związku Radzieckiego po stronie Egipsko-Syryjskiej, do konfliktu przyłączyły się Stany Zjednoczone. Siły Zbrojne USA zostały wówczas objęte alarmem DEFCON 3, a od 14 października trwała jedna z największych operacji transportowych – „Operation Nickel Grass”, podczas której za pomocą Powietrznych Sił Zbrojnych USA do Izraela zostały przerzucone ponad 22 tony sprzętu wojskowego oraz uzbrojenia. Dzięki tej pomocy, a także zmianie strategii i dowództwa, Izrael nie tylko odrzucił siły Egipsko-Syryjskie poza granice państwa, ale także przeszedł do kontrataku.

Od tamtej pory militarna obecność USA w regionie jest nieprzerwana, a amerykańskie instalacje militarne takie jak radary wojskowe czy wyrzutnie rakiet znajdują się nie tylko na Izraelskiej pustyni Negew, ale także w Bahrajnie, Arabii Saudyjskiej, czy od niedawna w Katarze. Zwłaszcza system bardzo czułych radarów połączony z wyrzutniami pocisków przechwytujących, którego elementy znajdują się w Izraelu, Turcji i Katarze może w dużym stopniu zabezpieczyć przestrzeń powietrzną regionu przed rakietami nadlatującymi np. ze strony Iranu.

Same instalacje militarne nie zawsze wystarczają aby skutecznie prowadzić politykę, zwłaszcza na tak strategicznym obszarze Bliskiego Wschodu. Dlaczego więc Amerykanom udaje się utrzymać wpływy w regionie nawet pomimo zmieniających się realiów społeczno – politycznych?  Jeżeli nie widomo o co chodzi, to zapewne chodzi o pieniądze.

Egipt, najliczniejszy kraj regionu, ma jednocześnie największe problemy ekonomiczne. Egipcjanie są młodym narodem, a bezrobocie i brak perspektyw ze względu na słabo rozwiniętą ekonomię sprawia, że każde miejsce pracy i każda inwestycja są na wagę złota. Dzięki podpisanemu w 1979 roku pokojowi pomiędzy Egiptem a Izraelem, USA zobowiązane jest do pomocy finansowej dla Egiptu w wysokości ponad 3,1 biliona $ rocznie. Główna część tych pieniędzy trafiała przez lata do egipskiej armii, która stała się największym pracodawcą w państwie. Po Arabskiej Wiośnie 2012 roku i zmianie władz w Kairze, armia powoli zmuszana jest do oddania władzy. Pomimo zmian rządzących i wyboru prezydenta Mohameda Mursiego, który wywodzi się z Bractwa Muzułmańskiego, pokój z 1979 wydaje się być niezagrożony. Nowa władza kierując się pragmatyzmem, nie jest w stanie bez popadania w jeszcze większe problemy gospodarcze odrzucić amerykańskiej pomocy finansowej.[i] Innym przykładem, diametralnie odmiennym od kraju nad Nilem jest Arabia Saudyjska, jeden z najzamożniejszych krajów w regionie. Daleko jej do demokratycznych i humanitarnych standardów którymi kierują się kraje zachodu czy (w mniejszym lub większym stopniu) Izrael lub Egipt. Arabia Saudyjska jest jednak przykładem na to, że Stany Zjednoczone są w stanie prowadzić wygodną dla nich politykę sojuszu także z niedemokratycznymi monarchiami absolutnymi, o ile daje to wymierne korzyści. A daje. Przez dekady USA było największym konsumentem saudyjskiej ropy (w ostatnich latach kilkukrotnie wyprzedziły je Chiny), a miliony petrodolarów saudyjskich szejków zasilają amerykański przemysł zbrojeniowy w zamian za sprzęt wojskowy oraz broń.

Skoro Stany Zjednoczone posiadają tak duży wpływ na sytuację w regionie, dlaczego więc kluczowy i ważny jest dla nich najmniejszy i najbardziej znienawidzony przez sąsiadów kraj, Izrael? Dlaczego USA popiera Jerozolimę w sporze z Iranem? Zapewne 5,5 milionowa diaspora amerykańskich Żydów ma jakiś wpływ na politykę amerykańską, jednak historie o przemożnym lobby wydają się być grubo przesadzone. Opinia publiczna, czyli wyborcy, na pewno sprzyja Izraelowi  a nie jego sąsiadom z regionu, zwłaszcza po atakach z 11 września. Zarówno republikanie, bardziej ze względów strategicznych i politycznych, jak i demokraci, bardziej ze względów ideologicznych, forsują proizraelską politykę Stanów Zjednoczonych. Ponadto podczas obydwóch wojen w Zatoce, tereny Izraela okazały się strategicznie przydatne dla amerykańskiej armii, między innymi dla szpitali wojskowych umiejscowionych w tym czasie na Negewie. Natomiast wspomniane wcześniej amerykańskie baterie rakiet oraz radary są rozlokowane permanentnie na izraelskich terenach wojskowych. Nic dziwnego, że w ostatnich przemówieniach irańskich liderów odpowiadających na pogróżki Izraela coraz częściej pojawiają się stwierdzenia o traktowaniu sił amerykańskich w regionie (także tych na terenie Turcji czy Kataru) jako celów kontrataku w razie uderzenia ze strony Izraela. Iran chce aby odebrano czytelny sygnał w Waszyngtonie: Jesteście odpowiedzialni za poczynania Jerozolimy, w razie jej samodzielnego ataku, odwet dosięgnie także wasze wojska.[ii]

Nie tylko republika ajatollahów stara się wymóc na amerykanach pewne posunięcia. Od kilku miesięcy Izraelski premier Benjamin Netanjahu oraz minister obrony Ehud Barak mocno naciskają Baracka Obamę w sprawie Iranu. W ostatnich wypowiedziach Netanjahu wzywa prezydenta USA do jasnego nakreślenia „czerwonej linii” dla irańskiego programu atomowego, której przekroczenie wywoła natychmiastowy atak sił USA oraz Izraela. Atmosferę tykającej bomby podgrzewają wypowiedzi niektórych izraelskich dowódców. Szef Mossadu stwierdził niedawno, że według jego wiedzy „okno czasowe” dla zatrzymania irańskiego programu atomowego mija w okolicach listopada tego roku –  a więc przed datą wyborów prezydenckich w USA.

Jak się jednak wydaje, ani Biały Dom ani Pentagon nie są zainteresowane atakiem na Iran w najbliższym czasie. Były szef CIA Michael Hayden przebywając w Izraelu na gościnnych wykładach oznajmił, że według niego „okno czasowe” dla zatrzymania Iranu nie zamknie się wcześniej niż w 2013 lub 2014 roku.[iii] Ta rozbieżność w Izraelskich oraz Amerykańskich szacunkach może wynikać także z różnic w wyposażeniu obydwu armii. W ostatnich tygodniach dyplomaci z Wiednia, w którym znajduje się Międzynarodowa Agencja Energii Atomowej, poinformowali, że Iran przenosi coraz większą część programu atomowego do podziemnego ośrodka Fordo. Władze z Teheranu miałyby zainstalować kolejne wirówki w bunkrze znajdującym się około 80 metrów pod ziemią.[iv] Izrael nie posiada bomb mogących penetrować tak głębokie obiekty, w przeciwieństwie do Armii Amerykańskie, która dysponuje takim arsenałem.

Waszyngton nie tylko nie pali się do współudziału w ataku na Iran w najbliższych miesiącach, ale także niechętnie patrzy na możliwość samodzielnego ataku ze strony Izraela. Przewodniczący Połączonych Sztabów Armii Amerykańskiej Martin Dempsey oświadczył podczas wizyty w Londynie, że „Nie chce być >>współwinny<< jeżeli oni (Izrael) zdecydują się to zrobić”. Zaś poprzez oficjalne kanały, kontrolowane przecieki oraz wypowiedzi dyplomatów Pentagon oraz administracja Obamy dają Izraelowi do zrozumienia, że ich atak może przynieść odwrotny skutek do zamierzonego, nieznacznie opóźniając jedynie irański program i destabilizując region. Obama na pewno nie może sobie pozwolić na wybuch konfliktu przed wyborami prezydenckimi, które zaplanowane są na listopad. Nie może także być niesłowny i dlatego jego doradcy przypominają, że Iran przez ostatnie 18 lat przekroczył 7 „czerwonych linii” jakie mu wyznaczano. Jeżeli pod naciskiem Netanjahu Biały Dom wyznaczy taką linię, a po jej przekroczeniu nie wywiąże się z gróźb, ośmieszy sam siebie. Obama tymczasem wysyła Jerozolimie jednoznaczne sygnały. USA zredukuje ilość żołnierzy, biorących udział w zaplanowanych na koniec października wspólnych izraelsko-amerykańskich ćwiczeniach wojskowych „Austere Challenge 12”. Zamiast 5 tysięcy Pentagon wyśle do Izraela jedynie ponad tysiąc żołnierzy, którzy wezmą udział w zaplanowanej grze wojennej. [v]

W przeciwieństwie do Obamy, jego przeciwnik w zbliżających się wyborach prezydenckich, kandydat republikanów Mitt Romney,  gra irańską kartą dość często podczas kampanii wyborczej. Poczynania urzędującego prezydenta w sprawie Iranu nazywał „największą porażką w polityce zagranicznej”, zarzucając zbyt łagodną postawę oraz wzywając do podjęcia bardziej zdecydowanych środków w przyszłości.[vi] W odpowiedzi administracja Obamy podkreśla jego osobiste zaangażowanie w rozwój tajnej cyberoperacji, którą pod nazwą „Olimpic Games” rozpoczął jeszcze Georg W. Bush. Ma ona na celu sabotowanie i spowolnienie irańskiego programu nuklearnego za pomocą ataków cybernetycznych.

Republika ajatollahów

Iran z ponad 70 milionami mieszkańców, złożami ropy, stosunkowo rozwiniętą gospodarką oraz strategicznym położeniem, stara się zyskać dominującą rolę w regionie. Należy pamiętać o tym, że republika ajatollahów jest jednym z niewielu krajów w regionie w większości zamieszkanym i rządzonym przez szyitów. Szyizm to odłam islamu,  który od siódmego wieku skonfliktowany jest z przeważającym nurtem religii – sunnizmem. Przez wieki szyici byli prześladowani przez liczniejszych wyznawców sunnizmu, którzy i dziś są u władzy w niemal wszystkich państwach regionu. Pamiętając o tych różnicach w łonie islamskich państw Bliskiego Wschodu łatwiej zrozumieć radykalizm irańskich rządzących, którzy chcąc przejąć dominującą rolę, tak chętnie i z taką zaciętością używają antyizraelskiej retoryki. Irański prezydent Mahmoud Ahmadinedżad często wypowiada groźby skierowane pod adresem Izraela, jak chociażby te najbardziej znane, iż „Izrael powinien być zmieciony z powierzchni ziemi”. Teheran nagminnie szafuje niechęcią do Izraela, ponieważ jest to jeden z niewielu wspólnych punktów programu politycznego Iranu i innych państw regionu. Tak naprawdę kraj rządzony przez ajatollahów nie posiada innego, poza ideologicznym, usankcjonowania swojej agresywnej i wrogiej polityki wobec Izraela. Wydaje się także, że Iran niewiele zyskałby na unicestwieniu państwa żydowskiego.  Izrael nie posiada dostępu do żadnych cieśnin czy globalnych szlaków handlowych, baza surowcowa Izraela nie jest szczególnie rozwinięta, brak mu złóż ropy czy większych zbiorników słodkiej wody.

Izrael jest niewygodny jako sojusznik Stanów Zjednoczonych – głównego obok Arabii Saudyjskiej przeciwnika, z którym Iran chce walczyć o wpływy na Bliskim Wschodzie. Jednak według tego kryterium równie nieprzyjazne są inne państwa, w których USA posiada duże wpływy: Bahrajn, Katar, Kuwejt. Ponadto, w przeciwieństwie do krajów takich jak Jordania, Egipt, Liban czy Syria, Iran nie posiada palącego problemu palestyńskich uchodźców, których kilka milionów żyje w ościennych do Izraela krajach. Tak wielka niechęć względem żydowskiego państwa wydaje się być wygodną taktyką, dzięki której Iran zyskuje w oczach międzynarodowej opinii publicznej miano lidera na Bliskim Wschodzie. Egipt, który mógłby zagrozić tej pozycji, nie może sobie pozwolić otwarcie na antyizraelską politykę, ze względu na pieniądze płynące z Waszyngtonu. Dla Arabii Saudyjskiej natomiast to republika rządzona przez ajatollahów jest poważniejszym wrogiem niż Izrael. Wydaje się zatem, że samotny atak Izraela bez wsparcia ze strony USA byłby jedynie wygodnym pretekstem dla Iranu do zbudowania swojej pozycji w regionie.    

Sam Iran, pomimo sześciu rezolucji Rady Bezpieczeństwa ONZ, dotyczących jego programu atomowego oraz sankcjom gospodarczym zawartym w czterech z nich, nie jest wyalienowany na forum międzynarodowym. Pod koniec sierpnia Teheran gościł reprezentantów 120 krajów uczestniczących w największym w historii kraju szczycie Ruchu Państw Niezaangażowanych.[vii] Pojawił się nawet sekretarz generalny ONZ, Ban Ki-moon,  który w prawdzie skrytykował Iran za antyizraelską retorykę oraz wezwał do pełnej współpracy Teheranu z Międzynarodową Agencją Energii Atomowej, ale samo zaproszenie do udziału w szczycie potraktował poważnie.  Kolejnym ważnym znakiem była obecność na szczycie egipskiego prezydenta, który podobnie jak Ki-moor wykonał polityczny afront w stronę gospodarzy. Iran postrzegany jest jako jedyny sojusznik syryjskiego reżimu al-Assada w regionie, zaś Mohamed Mursi podczas oficjalnego spotkania wyraził swe wsparcie dla syryjskiej opozycji. Obecność Mursiego jednak, mimo wyrażanych przez niego opinii, umocniła znaczenie Szczytu Państw Niezaangażowanych. Na szczycie pojawiły się nawet reprezentacje krajów, które najbardziej w regionie obawiają się irańskich planów atomowych, Arabii Saudyjskiej oraz Bahrajnu. Przesłanie Iranu było proste –
„nie jesteśmy sami” – i choć niewiele znaczących krajów zdecydowało się wysłać reprezentację na najwyższym szczeblu, to już sama obecność ponad 100 państw uwiarygodniła stanowisko Teheranu.

Izrael

Premier Benjamin Netanjahu oraz minister obrony Ehud Barak, główni pomysłodawcy ataku, mającego na celu zniszczenie irańskiego programu atomowego, są w odwrocie. Po fali gróźb jakie wystosowali w stronę Iranu oraz zapowiedziach podjęcia rychłej akcji militarnej nawet bez wsparcia USA spotkali się z niechęcią nie tylko ze strony Stanów Zjednoczonych, ale także krajowych oficjeli. Nawet zwyczajowo nie mieszający się do przepychanek politycznych prezydent Shimon Peres oświadczył, iż „jest oczywiste, że nie możemy tego zrobić sami  (…) jest także oczywiste, że musimy współpracować z Amerykanami”. Badania opinii publicznej przeprowadzone w Izraelu potwierdzają słowa prezydenta, 61% Izraelczyków nie popiera samodzielnego ataku na Iran.[viii] Społeczny ruch sprzeciwu wobec jakiejkolwiek wojny z Iranem przetoczył się także przez Internet. Akcja „Izrael kocha Iran” zebrała na samym tylko Facebooku ponad 80 tysięcy zwolenników, a zdjęcia wrzucane przez uczestników tego ruchu przedstawiające Izraelczyków z podpisem „Nie gotowy aby umrzeć w waszej wojnie” obiegły sieć.[ix] Premier oraz minister obrony mają także ciężki orzech do zgryzienia we własnym obozie rządzącym oraz w armii. Wielu generałów Izraelskich Sił Obronnych (IDF) sprzeciwiło się planom natychmiastowego ataku na Iran jeszcze w pierwszej połowie 2012 roku. To po tym sprzeciwie premier miał nazwać ich „tchórzami” „bojącymi się o swoje tyłki”. Ponadto, aby przeforsować zbrojną akcję Izraela na terenie innego państwa, w tym wypadku równą z wypowiedzeniem wojny, potrzebna jest zgoda Rady Bezpieczeństwa Narodowego, organu złożonego z 14 ministrów. Aby otrzymać taką zgodę niezbędna jest mocna większość, w przeszłości zawsze oscylowała ono na poziomie 12, 13 głosów, teraz co najmniej 4 członków Rady ma poważne wątpliwości co do propozycji premiera.

Należy także zadać pytanie czy Netanjahu rzeczywiście chciał i dalej chce zaatakować Iran. Czy wszystkie podjęte do tej pory zabiegi dyplomatyczne i wypowiedzi nie były jedynie grą obliczoną na zwróceniu uwagi światowych mocarstw na problem irańskiego programu atomowego. Po pierwsze Izrael zawsze wzmacnia retorykę wobec Iranu przed ogłoszeniem przez Międzynarodową Agencję Energii Atomowej kwartalnych raportów, próbując tym samym skłonić wyspecjalizowaną organizację ONZ do bardziej restrykcyjnej oceny. Ponadto okres wyborów prezydenckich w USA sprzyja możliwości nacisku na władze amerykańskie. Administracja Obamy nie może  ignorować stanowiska kluczowego sojusznika w regionie nie narażając się na ataki ze strony republikanów, a ponad pięć milionów głosów amerykańskich Żydów także wydaje się być znaczące.[x]

Tymczasem w Izraelu rozkręca się samonapędzająca spirala strachu przed atakami z powietrza. Według przewidywań, na atak Izraela, Iran prawdopodobnie odpowiedziałby zmasowanym uderzeniem rakietowym, lub też długotrwałym atakiem, opartym na wystrzeliwaniu przez miesiąc lub dłużej, codziennie kilku, kilkunastu rakiet. Druga z opcji unieruchomiłaby gospodarkę Izraela sprowadzając katastrofalny kryzys ekonomiczny. W obawie przed bronią biologiczną i chemiczną, w blisko ośmiu milionowym Izraelu już ponad cztery miliony obywateli zaopatrzyło się  w maski gazowe. W wielu supermarketach ustawiają się kolejki po odbiór kolejnych. Izrael obawia się nie tylko rakiet nadlatujących z terytorium Iranu, ale także ataków ze strony bojówek Hezbollahu rezydujących po drugiej stronie, na granicy z Libanem i wspieranych, także finansowo, przez rząd z Teheranu. Remontowane są bunkry, a w ostatnim czasie testowany był także ogólnokrajowy system informowania przez SMS o niebezpieczeństwie związanym z nadlatującymi pociskami. Dwa tematy nie schodzą z pierwszych stron gazet w Jerozolimie: wybory w USA oraz Iran. Ta sytuacja pokazuje tak naprawdę od kogo będzie zależeć rozwiązanie bliskowschodniego pata. Ponieważ nie wydaje się aby ani Egipt, ani żaden z krajów Rady Współpracy Zatoki Perskiej posiadał większy wpływ na poczynania Izraela czy Iranu, to wybory w Stanach Zjednoczonych oraz doktryna polityczna jaką obejmie po nich nowy lub urzędujący przez drugą kadencję prezydent, zadecydują o najbliższej przyszłości regionu. Pojawia się jednak pytanie jak długo USA będzie w stanie utrzymać swoje wpływy na Bliskim Wschodzie, podczas gdy kraje regionu coraz śmielej patrzą na wschód.  Zarówno Egipt jak i Arabia Saudyjska budują nowe rafinerie przy udziale chińskich inwestycji,
a symptomatyczne wydaje się,  że nowo wybrany prezydent kraju nad Nilem udał się na jedną z pierwszych oficjalnych wizyt zagranicznych nie do Paryża, Londynu czy Waszyngtonu, lecz do Pekinu.



Tags: , , ,