Problemy z egipską transformacją.

Błędne koło kryzysu politycznego zatacza nad Nilem kolejne kręgi, a egipska demokratyzacja jawi się jako pasmo porażek. I nie chodzi o rządy „ekstremistów islamskich”, o czym pisał niedawno Tomasz Otłowski, którzy kreują się na jedynych demokratów, ale o fakt, iż struktury oraz mechanizmy autorytaryzmu zostały co najwyżej muśnięte

 

Portrety męczennikow przy plTahrir

Portrety męczennikow przy plTahrir

W Egipcie toczy się dziś walka między Braćmi Muzułmanami a świeckimi „liberałami”, którzy podali sobie ręce z przedstawicielami obalonego reżimu Husniego Mubaraka. Aluzja do niedawnej analizy eksperta Fundacji im. Kazimierza Pułaskiego jest świadoma i celowa, gdyż po części – choć nie skupiając się jedynie na tym – chciałbym odnieść się do jego tezy, którą obrazuje cytat: Aby płomień rewolucji w krajach arabskich nie wygasł zbyt szybko, niektóre państwa zachodnie podjęły działania ewidentnie sprzeczne z ich racją stanu i geopolitycznymi interesami. Jak bowiem inaczej nazwać szybkie i zdecydowane odcięcie się przez Stany Zjednoczone od poparcia dla egipskiego reżimu Hosni Mubaraka? Reżimu bez wątpienia autorytarnego i brutalnego, ale od dawna sprawdzonego jako sojusznik USA w regionie. Od pewnego czasu Egipt H. Mubaraka – jako jedno z niewielu już państw arabskich – stanowił podporę dla tych resztek pax Americana , które jeszcze istniały na Bliskim Wschodzie po rejteradzie USA z Iraku, osłabieniu ich zaangażowania nad Zatoką Perską i ochłodzeniu relacji z Izraelem. Mglista perspektywa demokracji w Egipcie okazała się jednak dla Waszyngtonu bardziej atrakcyjna, niż twarda, geopolityczna rzeczywistość i determinowane nią własne interesy.

Zacznijmy od tego, że Waszyngton za prezydentury Baracka Obamy – po raz pierwszy od dawien dawna – postąpił w swej polityce wobec Bliskiego Wschodu zgodnie z własnym interesem, udzielając poparcia najpopularniejszej i najlepiej zorganizowanej sile politycznej Egiptu, nie licząc środowisk obalonego reżimu. Obalonego nie tyle z powodu brutalności, ponieważ jej poziom był niższy niż w innych arabskich państwach regionu, ale choćby z uwagi na skalę nierówności ekonomicznych, jakie pazerność osób z otoczenia Mubaraka wywołała. Kto miał dostęp do prezydenta, ten miał otwartą drogę do niepohamowanej rozbudowy własnego bogactwa, nie oglądając się na skutki społeczne. Al-Kaida, o której pisze analityk, na tym właśnie budowała swe poparcie wśród muzułmanów, że otwarcie sprzeciwiała się arabskim dyktatorom, uderzając zarówno w nich, jak i ich głównego sponsora, czyli Stany Zjednoczone. W Egipcie nie miała wiele do powiedzenia z dwóch powodów. Po pierwsze Egipcjanie, choć pobożni, do radykałów nie należą i od przemocy stronią, a po drugie nie pozwalały na to służby bezpieczeństwa, armia oraz instytucja stanu wyjątkowego – nieustannie przedłużanego pod pretekstem walki z terroryzmem. Egipt swą „wojnę z terroryzmem” przeszedł w latach 90. XX wieku, wychodząc z niej zwycięsko. Idąc dalej – administracja amerykańska słusznie uznała Braci Muzułmanów (w literaturze przedmiotu określanych mianem umiarkowanych islamistów) jako siłę pragmatyczną oraz przewidywalną. Z pewnością – choć tego możemy się jedynie domyślać – porzucenie Mubaraka i poparcie owych umiarkowanych islamistów poprzedzone było tajnymi konsultacjami, w które musieli być zaangażowani przedstawiciele egipskiego wywiadu oraz armii. Waszyngton ma z nimi świetny kontakt, a oni sami – choć politycznie i ekonomicznie bardzo silni – pozostawali poza sferą bezpośredniego rządzenia, co po dymisji Mubaraka pozwoliło im pełnić rolę arbitrów w nasilających się politycznych przepychankach. Z czasem stało się jasne, iż Bracia Muzułmanie zaakceptowali uprzywilejowaną pozycję armii (potwierdza to najnowsza konstytucja), albowiem inaczej nie byliby w stanie przejąć formalnej władzy – obok formalnych instytucji istnieje ogromna sfera nieformalnych mechanizmów politycznych. Amerykanie doskonale to rozumieją.

Namioty przy pl Tahrir

Namioty przy pl Tahrir

Obecna odsłona politycznego kryzysu w Egipcie ma swój początek w kontrowersyjnej decyzji prezydenta Muhammada Mursiego (z 22 listopada 2012 roku), który do czasu uchwalenia nowej ustawy zasadniczej postawił się poza kontrolą instytucji sądowniczych, czyli – de facto – ponad prawem. Wywołało to gwałtowne protesty, które trwają do dziś. Reakcją ugrupowań oraz środowisk opozycyjnych wobec Partii Wolności i Sprawiedliwości było powołanie efemerycznej koalicji o dość pretensjonalnej nazwie Front Ocalenia Narodowego. Na jego czele stanął Muhammad El-Baradei, a obok niego znaleźli się główni przegrani zeszłorocznych wyborów prezydenckich – Amr Mussa (reżimowiec) oraz Hamdin Sabbahi (lewicowiec). Cel Mursiego był taki, aby nie dopuścić do rozwiązania konstytuanty na mocy decyzji Najwyższego Sądu Konstytucyjnego, który leniwie rozważał taką decyzję. Trzeba w tym momencie podkreślić, iż sądownictwo – podobnie, jak część środowiska dziennikarskiego – jest przesiąknięte członkami oraz sympatykami obalonego reżimu, a zatem obawy Mursiego były uzasadnione. Tym bardziej, że pół roku wcześniej rozwiązano izbę niższą parlamentu. Pretekstem były uchybienia wyborcze, które rzeczywiście wystąpiły. Otóż proces elekcyjny nie był do końca zgodny z prawem wyborczym, lecz odnosiło się to tylko do jednej trzeciej mandatów wyłonionych w formule większościowej. W końcu poddano projekt konstytucji pod referendum i na tym kończy się dyktatorska władza Mursiego, gdyż ponad 60 proc. Egipcjan nową ustawę zasadniczą przyjęło. Sama konstytucja dość dobrze zabezpiecza zasadę trójpodziału władzy, choć daleko jej do doskonałości na innych płaszczyznach (na jej analizę przyjdzie jeszcze czas). I tak ważniejsza okazuje się praktyka polityczna, albowiem – jak wynika z licznych analiz Nathana J. Browna – w świecie arabskim nawet demokratyczną konstytucję można tak przemaglować, iż często wychodzi z tego miękki autorytaryzm. Problemem jest zatem nie treść zapisów konstytucji, a instrumentalne traktowanie prawa, które decydentom służy do ograniczania opozycji, mediów oraz instytucji sądowniczych, co – jak pokazują ostatnie miesiące rządów umiarkowanych islamistów – nadal jest praktykowane.

Spalony samochód policyjny

Spalony samochód policyjny

Liderzy opozycji (liberalnej, świeckiej, lewicowej, etc.) nie są jednak lepsi, ponieważ – wiedząc, że nie mają szans w wyborczym starciu z Partią Wolności i Sprawiedliwości (jeszcze nie teraz) – grają na odwlekanie elekcji parlamentarnej, podburzając jednocześnie do protestów, które osłabiają wizerunek rządzących oraz spychają kraj w otchłań chaosu. Na nic się zdały liczne zaproszenia do „dialogu narodowego”, na które zdobyli się zarówno prezydent, jak i premier Hiszam Kandil. Nie wiemy, na ile działania „liberałów” są koordynowane z niedobitkami obalonego reżimu (osobami związanymi z Partią Narodowo-Demokratyczną czy służbami bezpieczeństwa wewnętrznego), ale sabotowanie trudnego procesu demokratyzacji – choć dalekiego od doskonałości – służy właśnie tym ludziom. Z drugiej strony Bracia Muzułmanie sami znajdują się między młotem a kowadłem. Chcą uchodzić za siłę umiarkowaną, a nieustannie kokietują wyborców o poglądach salafickich, co dla przyszłości Egiptu jest o tyle korzystne, że osłabia ugrupowania skrajnie fundamentalistyczne. Tymczasem kokietując salafitów narażają się na zarzuty o „radykalizm islamski”. Rozpatrywanie demokratyzacji w Egipcie w kontekście „radykalnego islamu” jest jednak o tyle nietrafione, że przedstawiciele głównego nurtu islamizmu (obok niego istnieją przynajmniej dwa konkurencyjne – salaficki i dżihadystyczny) mają równie instrumentalny stosunek do demokracji, jak pozostali aktorzy egipskiej sceny politycznej. O całym świecie arabskim trudno pisać w jednym artykule, gdyż jest to obszar niezwykle zróżnicowany – zarówno politycznie, jak również socjoekonomicznie.

budynek Partii NarodowoDemokratycznej

Budynek Partii Narodowo-Demokratycznej

Na podsumowanie krótkich rozważań nt. obecnego stanu najeżonej trudnościami egipskiej transformacji nasuwa się odniesienie do koncepcji „nieliberalnej demokracji” (Fareeda Zakarii). Przedstawiciele głównych egipskich sił politycznych jawią się jako tacy „nieliberalni demokraci” (na co często zwracała uwagę Marina Ottaway), którzy demokrację traktuję instrumentalnie. Bracia Muzułmanie widzą w wyborach szansę na zdobycie władzy oraz narzucenie Egipcjanom własnej wizji państwa – najlepiej, aby nie przeszkadzały im w tym media, sądy i organizacje społeczeństwa obywatelskiego, które trzeba w wyrafinowany sposób uciszać. Reszta jest w stanie odstąpić do mechanizmów demokratycznych – wiedząc, iż kolejna elekcja wykaże ich organizacyjną oraz programową miałkość, co jest główną przyczyną ich słabości w wyborczym starciu z umiarkowanymi islamistami. Jednak im dalej posuwa się proces destabilizacji polityczno-gospodarczej, tym lepiej zarówno dla nich, jak i przedstawicieli obalonego reżimu.

Tekst ukazał się na łamach portalu Mojeopinie.pl

Zdjęcia: Michał Lipa.

Tags: , , , ,