Konflikt w Syrii: USA wyczekuje, Izrael bombarduje

Administracja Baracka Obamy podejrzewa, że siły syryjskiego dyktatora Baszara Al-Assada użyły broni chemicznej w konflikcie domowym, ale nie zamierza interweniować bez niezbitych dowodów. Siły użył natomiast Izrael, aby zapobiec dostaniu się syryjskich rakiet w ręce wrogich Tel Awiwowi terrorystów.

Służby wywiadowcze Stanów Zjednoczonych ustaliły z różnymi stopniami pewności, że reżim syryjski użył broni chemicznej na małą skalę w Syrii, poinformował pod koniec kwietnia sekretarz obrony USA, Chuck Hagel, zaznaczając że dokładnie chodzi o zastosowanie sarinu. Zgodnie z wcześniejszymi zapowiedziami prezydenta Obamy, dokonanie przez wojska Assada ataku przy pomocy środków masowego rażenia może stanowić podstawę do amerykańskiej interwencji zbrojnej w konflikcie, w którym zginęło 70 tysięcy ludzi, a ok. 1,2 miliona osób uciekło z kraju. Obecnie sam prezydent podkreśla, że należy najpierw przeprowadzić dokładne śledztwo, ponieważ nie do końca wiadomo „kto, jak i kiedy użył tej broni”.

syria_goroce_tematy

Wojna domowa w Syrii – RAPORT

Chemiczne incydenty i zamieszanie w ONZ

Jak do tej pory największe kontrowersje dotyczą wydarzeń, które miały miejsce 19 marca bieżącego roku w okolicach miasta Aleppo. Strona rządowa i rebelianci oskarżają się wzajemnie o wystrzelenie rakiet przenoszących głowice chemiczne – w wyniku bombardowania zginęło od 25 do ponad 30 osób, zaś kilkadziesiąt innych doznało obrażeń. Władze Assada poprosiły Organizację Narodów Zjednoczonych o przeprowadzenie oficjalnego śledztwa na miejscu ataku, ale bardzo szybko doszło do impasu w całej procedurze: opozycja i ONZ chcą aby międzynarodowi eksperci uzyskali równolegle dostęp do miasta Homs, w którym w grudniu 2012 roku miało dojść do podobnego incydentu.

 Tymczasem, jak podała Agencja Reutera, minister spraw zagranicznych Syrii, Walid al-Moualem, oświadczył w liście do Sekretarza Generalnego ONZ, Ban Ki-Moona, że misja być może dostanie pozwolenie na zbadanie drugiej lokalizacji, lecz dopiero po zakończeniu czynności nieopodal Aleppo i tylko wtedy, gdy wykaże się „uczciwością, neutralnością, apolitycznością i wiarygodnością”.
Co więcej, w mediach pojawiły się kolejne pogłoski o rzekomym zastosowaniu gazów bojowych: pod Damaszkiem i w Aleppo, odpowiednio w marcu oraz kwietniu bieżącego roku.

Spore zamieszanie wiąże się z działalnością innego zespołu ONZ. Zasiadająca w Komisji ONZ ds. zbrodni wojennych Carla Del Ponte stwierdziła, że zeznania poszkodowanych i personelu medycznego wskazują na użycie środków toksycznych przez rebeliantów. Cała komisja odcięła się od słów Del Ponte, oświadczając, że śledczym nie udało się dojść do rozstrzygających wniosków w tej sprawie.

 Niezbite dowody?

Oddzielne dochodzenia prowadzą poszczególne państwa. Wielka Brytania, Francja i Izrael wysunęły oskarżenia wobec reżimu Assada jeszcze przed ogłoszeniem informacji o podejrzeniach amerykańskich służb wywiadowczych. Zgodnie z szeregiem oficjalnych i nieoficjalnych doniesień, kraje opierają swoją wiedzę na wypowiedziach naocznych świadków oraz lekarzy, którzy mieli styczność z ofiarami w Syrii, jak również z poszkodowanymi uchodźcami. Cały czas gromadzone są także próbki ziemi, włosów oraz krwi. Jednak żadna ze stron nie przedstawiła publicznie wyraźnych dowodów obarczających odpowiedzialnością syryjskich lojalistów.

Warto się zastanowić, na ile realne jest udowodnienie winy dyktatora. Relacje świadków mogą zawsze zostać uznane za nieobiektywne, a nawet udokumentowane przypadki zatrucia ludzi czy gleby nie muszą jednoznacznie wskazywać na siły Assada, który zastrzegł, że nie użyje takich środków przeciwko własnym obywatelom. Trudno więc oczekiwać dobrowolnego przyznania się wojsk rządowych.

Niewykluczone, że wina znajduje się po stronie powstańców, szczególnie że w ich interesie leży zachodnia interwencja. Poza tym, jak powinny zareagować Stany Zjednoczone i reszta świata, gdy jeden z dowódców lojalistów wyda odpowiedni rozkaz bez wiedzy lub wbrew poleceniom reżimu?

Zdaniem cytowanego przez portal Global Security Newswire (GSN) Gary’ego Samore’a, byłego doradcy Obamy ds. broni masowego rażenia, „zawsze będą istniały wątpliwości”.

Ostrożność czy niechęć do interwencji?

Brak pośpiechu w działaniach Waszyngtonu można tłumaczyć ostrożnością lub niechęcią do aktywnego zaangażowania się w konflikt. Szefowi Białego Domu przyświecają zapewne obydwie przesłanki.
Wiele wskazuje na to, że administracja Obamy chce uniknąć sytuacji podobnej do wojny z Irakiem w 2003 roku. USA uzasadniało wówczas interwencję tym, że rządzony przez Husajna kraj rozwija programy broni masowej zagłady, ale amerykańskie argumenty okazały się później bezpodstawne.

Nawet jeśli szanse na zdobycie stuprocentowych dowodów są dziś nikłe, a działania chyba najbardziej obiektywnej w całej sprawie Organizacji Narodów Zjednoczonych stanęły w miejscu, to Waszyngton będzie zapewne dążył do uzyskania możliwie wiarygodnych podstaw do przekonania własnej opinii publicznej i społeczności międzynarodowej o potrzebie zbrojnej ingerencji. Oczywiście zakładając, że w Białym Domu faktycznie przeważa wola podjęcia akcji militarnej, co jest wątpliwe, szczególnie biorąc pod uwagę długą listę argumentów przeciwko operacji.

Po pierwsze, jak dotąd wojna w Syrii nie stanowi bezpośredniego zagrożenia dla Stanów Zjednoczonych, a zapobieżenie masakrze lokalnej ludności, bez względu na to czy dochodzi do niej przy pomocy środków konwencjonalnych czy niekonwencjonalnych, wiąże się przede wszystkim z pobudkami natury moralnej. Interwencja USA może ponadto doprowadzić do eskalacji konfliktu, w który zaangażowany jest pośrednio szereg państw regionu, m.in. Iran. Poza tym, przypadki Afganistanu, Iraku i Libii pokazują, że wysłanie amerykańskich wojsk wcale nie musi poskutkować stabilizacją i zabezpieczeniem interesów supermocarstwa.

Znaczącą rolę odgrywają też czynniki wewnętrzne: większość społeczeństwa Stanów Zjednoczonych jest zmęczona poprzednimi wojnami i sprzeciwia się kolejnej. Przeciwko operacji przemawiają także problemy finansowe, które doprowadziły do wielomiliardowych cięć w budżecie obronnym.

Wszelkie kalkulacje muszą również uwzględnić pogorszenie się relacji z ważnymi z punktu widzenia polityki zagranicznej Białego Domu państwami – z Chinami i zwłaszcza z wspierającą Assada Rosją. Dodatkowo, tak długo jak dyktator utrzymuje się przy władzy Waszyngton nie ma co liczyć na autoryzację użycia siły przez Radę Bezpieczeństwa ONZ, w której Pekin i Moskwa posiadają prawo weta.

Kolejne komplikacje, o których pisaliśmy w styczniu, dotyczą szans na powodzenie interwencji w Syrii. Skuteczna operacja ukierunkowana na zniszczenie lub zabezpieczenie rozproszonego arsenału toksycznego Syrii wymaga rozmieszczenia do 75 tysięcy wojsk lądowych, jednak prezydent Obama wykluczył ostatnio taki scenariusz. Inne opcje obejmują ataki lotnicze i rakietowe, przypuszczalnie z nieoficjalnym udziałem sił specjalnych, ale prawdopodobieństwo powodzenie akcji tego typu jest ograniczone. Istnieje bowiem ryzyko, że nie uda się wystarczająco wcześnie zlokalizować wszystkich jednostek oraz ośrodków z bronią chemiczną i reżim zdoła użyć przynajmniej części ładunków. Bombardowania mogą też doprowadzić do przypadkowego przedostania się toksyn do powietrza i śmierci cywilów.

Wybór między złym a złym

Nie brakuje również argumentów za zaostrzeniem kursu wobec syryjskiej strony rządowej. Amerykański tygodnik National Journal zwraca uwagę na rosnącą presję ze strony państw leżących w pobliżu Syrii, w tym sojuszników USA takich jak Turcja czy Arabia Saudyjska. Podkreślają oni coraz silniejszą destabilizację regionu, zaostrzenie sporów religijnych, umacnianie się ekstremistów biorących udział w konflikcie oraz problemy na tle masowego uchodźstwa.

Co więcej, choć Assad utrzymuje się przy władzy znacznie dłużej niż zakładało wielu komentatorów, to w dalszym ciągu prawdopodobieństwo obalenia jego reżimu lub przynajmniej utraty kontroli lojalistów nad częścią ładunków chemicznych jest wysokie. W takiej sytuacji USA byłyby zmuszone do podjęcia kroków w celu uniemożliwienia przejęcia broni masowego rażenia przez radykalnych islamistów.

Warto także zauważyć, że na szali leży także reputacja i wiarygodność amerykańskiej administracji. Wstrzymywanie się od bardziej zdecydowanych działań wobec syryjskiego dyktatora może przełożyć się na politykę innych reżimów autorytarnych wobec Ameryki. Oczywiście nie oznacza to, że Iran czy Korea Północna przestaną liczyć się z groźbami i ostrzeżeniami Waszyngtonu, bo każdy spór ma swoją własną specyfikę. Jednak możliwe, że Teheran albo Pjongjang uznają Obamę za niezdecydowanego lub nazbyt zachowawczego i pozwolą sobie na działania, które doprowadzą do niepotrzebnych napięć.

Bez względu na to, jaką decyzję podejmie obecny prezydent USA, to przyniesie ona mniej lub bardziej negatywne skutki. Waszyngton poszukuje więc wyważonego rozwiązania, które uspokoi sojuszników i krytyków, nie potęgując jednocześnie niekorzystnych konsekwencji. Wyjściem takim jest potencjalnie przyznanie rebeliantom oficjalnej pomocy w postaci sprzętu wojskowego , co pozwoliłaby na osłabienie wojsk Assada i w efekcie na wypracowanie rozwiązania politycznego pod międzynarodowymi auspicjami.

Problem w tym, że w skład sił rebelianckich wchodzą również radykałowie, którzy mogą następnie wykorzystać dostarczoną broń przeciwko Stanom Zjednoczonym i ich sojusznikom. Dlatego Biały Dom rozważa wyłączenie z pomocy niektórych rodzajów uzbrojenia, zwłaszcza rakiet przeciwlotniczych, oraz zawężenie kręgu odbiorców do bardziej zaufanych grup opozycyjnych.

FSA_Fighter

Nalot Izraela na rakiety dla terrorystów

Obawy przed eskalacją syryjskiego konfliktu wzrosły po nalotach jakich Izrael dokonał 3 i 5 maja. Według nieoficjalnych informacji celem ataków były instalacje wojskowe w pobliżu stolicy Syrii, na terenie których znajdowały się wyprodukowane w Iranie pociski balistyczne krótkiego zasięgu.

Rakiety miały oczekiwać na przekazanie w ręce sprzymierzonego z Assadem Hezbollahu. Bombardowanie było zgodne z wcześniejszymi zapowiedziami izraelskiego rządu, który ostrzegał że nie dopuści, aby zaawansowane rodzaje broni dostały się w posiadanie działającej na terytorium Libanu organizacji terrorystycznej. Podobny nalot został przeprowadzony w styczniu tego roku.

Przedstawiciele Izraela deklarowali w publicznych i anonimowych wypowiedziach, że państwo to pozostaje neutralne w stosunku do stron walczących w wojnie domowej w Syrii, a naloty były częścią konfrontacji z Hezbollahem. Komentatorzy słusznie wskazują, że ataki miały również stanowić pokaz siły i zdecydowania dla Teheranu – Izrael groził atakiem wyprzedzającym przeciwko rozwijającemu program nuklearny Iranowi, który zapowiedział zniszczenie państwa żydowskiego.

Ostatnie wydarzenia z pewnością wzmacniają presję pod jaką znajdują się Stany Zjednoczone. Fakt, że Tel Aviv jest gotów do działań jednostronnych zwiększa ryzyko rozprzestrzenienia się wojny w Syrii, zwłaszcza gdyby reżim Assada dokonał zapowiedzianego odwetu, choć odpowiedź regularnych wojsk dyktatora jest mało realna ze względu na ich koncentrację na konflikcie domowym i przewagę militarną Izraela.

Zdjęcie nr 1: Ulice Aleppo. Wikimedia Commons, Scott Bobb

Zdjęcie nr 2 : Bojówkarz Wolnej Armii Syryjskiej w Aleppo.  Wikimedia Commons

Tekst ukazał się na portalu Moje Opinie.

Tags: , , ,