Wstrzymana rewolucja

Jeszcze parę miesięcy temu, większość ekspertów porównujących sytuację polityczną w krajach arabskich gotowych było postawić Egipt oraz Iran na dwóch przeciwległych biegunach. Ten pierwszy jako przykład powolnej, ale jednak drogi ku demokracji, zaś ten drugi jako autokratyczny, zabetonowany reżim, bez większych perspektyw na poprawę sytuacji.

Egyptian_Revolution_protests_(25_January_2011)_-_03_-_Flickr_-_Al_Jazeera_EnglishKtóż by się spodziewał, że dzisiaj to właśnie kraj Rewolucji Islamskiej 1979 roku będzie symbolem stabilizacji i stopniowej liberalizacji, z kolei nad Krajem Faraonów zacznie unosić się cień bratobójczych walk. Świat arabski zmienia się jednak niczym w kalejdoskopie, co stanowi naturalny rezultat zmian w mentalności jego mieszkańców. Jakkolwiek droga ku demokracji jest długa, wyboista i może trwać latami – raz wywołanych przemian nie sposób już zatrzymać.

Mówiąc o obecnej sytuacji w Iranie nie możemy oczywiście popadać w hurraoptymizm. Nowy prezydent Hassan Rouhani uznawany był co prawda w zestawieniu z kontrkandydatami za reformatora, nie jest to jednak wielkim osiągnięciem – szczególnie biorąc pod uwagę że do wyborów dopuszczono zaledwie ośmiu kandydatów, spośród których każdy i tak został zatwierdzony przez Najwyższego Przywódcę Iranu, Aliego Khamenei.

Wszystko rozgrywa się więc według ustalonego scenariusza. Nowy prezydent Iranu tchnął w ten scenariusz sporo życia. Póki co zaskakuje jego retoryka, w której nawołuje on do zmian, m.in. równego i godnego traktowania kobiet, większej transparentności władzy i poszanowania woli mieszkańców Islamskiej Republiki. 

Wszystko to jednak z zachowaniem twardego stanowiska Iranu na arenie międzynarodowej. 64-letni kleryk nie zamierza bowiem łatwo ustąpić Stanom Zjednoczonym i głośno domaga się zastąpienia sankcji konstruktywnym dialogiem między obiema stronami. Sytuacja jest bardzo napięta, Iran dotknięty jest bowiem najsilniejszym od wielu lat kryzysem ekonomicznym i brak stabilizacji finansowej obywateli tego kraju był jednym z czynników, który wyniósł do władzy Rouhaniego. Oprócz przyczyn ekonomicznych, niechęć Irańczyków do USA ma również podłoże historyczne – zgodnie z informacjami z ostatnich dni CIA oficjalnie potwierdziła swój udział w zamachu stanu, który w 1953 roku obalił ówczesnego demokratycznie wybranego prezydenta Mohammada Mosaddeqa. Wiedzieli o tym wszyscy – dopiero teraz jednak Amerykanie byli w stanie zdobyć się na przyznanie do swojej winy. 

Wszystko to jednak tylko słowa i wcale niewykluczone, że do największych rewolucji w Iranie dojdzie jedynie na płaszczyźnie werbalnej. Rouhani nie posiada władzy w sensie realnym – nawet kompletując swój kabinet, musi poddać go akceptacji Ajatollahowi, który nie omieszkał wymienić trzech spośród osiemnastu ministrów nowego prezydenta. Już sam klimat umiarkowania i koniec dzikiej nagonki na wszystko co zachodnie może być jednak wystarczającym czynnikiem, który ożywi irańskie społeczeństwo. 

Zmiana warty w kraju ajatollahów

Nie sam wynik wyborów wydaje się bowiem najważniejszy – to, co rzuca się w oczy, to ogromny entuzjazm z którym Irańczycy pomaszerowali do urn wyborczych. 72-procentowa frekwencja niezwykle kontrastuje z często przedstawianym obrazem sterroryzowanego, niechętnemu islamskiemu systemowi społeczeństwa Islamskiej Republiki. Powtórzmy raz jeszcze – Rouhani został zaakceptowany przez Aliego Khamenei, co wystarczająco poświadcza o prawomyślności tego muzułmańskiego duchownego w stosunku do obecnego systemu. Mimo że jest on jego pewnym elementem i nawołuje jedynie do zmian w ramach tego systemu, a nie do obalenia go, Irańczycy poparli go z całym swoim entuzjazmem, i – co najważniejsze – zawierzyli w skuteczność i zasadność brania udziału w procesie wyborczym. Jest to kolejny dowód na to, że w oczach samych jej mieszkańców problemem nie jest Republika Islamska sama w sobie, lecz jedynie jej wypaczenia, które mogą zostać skorygowane w obrębie panującego ustroju. 

Kłóci się to z wizją USA, które poprzez demonizowanie Iranu, walczą nie tyle o prawa człowieka w tym kraju (te sama prawa w sojuszniczej Arabii Saudyjskiej są łamane o wiele bardziej), ile o możliwość powrotu do stanu z 1953 roku, kiedy to mocarstwa zachodnie mogły swobodnie interweniować w świecie arabskim i eksploatować jego zasoby. Rouhani wydaje się mieć tego pełną świadomość i poprzez ukazanie „ludzkiej” twarzy islamskiego ustroju, stawia Stany Zjednoczone w trudnej pozycji. Posiadanie silnego i samodzielnego konkurenta w dotychczasowej strefie wpływów mierzi Amerykanów już teraz. Jeżeli konkurent ten zdobędzie na dodatek mandat społeczeństwa – zniknie wtedy argument moralny i USA zaliczą bardzo mocny policzek. Wszystko to jednak rozstrzygnie się wokół rozmów o program atomowy Iranu, a tutaj o ustępstwa będzie cały czas bardzo trudno. 

Jeżeli Hassana Rouhaniego uznać za jaskółkę zwiastującą pewne niewielkie postępy na drodze ku wolności Irańczyków, to Abdel Fattah el-Sisi – główna twarz przewrotu wojskowego w Egipcie z 3 lipca 2013 roku – może śmiało zostać uznany za groźnego drapieżnika, w sensie przenośnym jak i dosłownym. Co prawda nie własnoręcznie, ale na swoje wyraźne polecenie rozkazał on „oczyścić” zbiegowiska Braci Muzułmańskich, co 14 sierpnia poskutkowało masakrą pokojowo nastawionych protestantów stojących w obronie prezydenta Mursiego. Siły wojskowe mówią o 638 zabitych, islamiści szacują straty na ponad 2 tysiące osób. Tak czy inaczej – tak krwawo nie było od czasu obalenia Mubaraka. 

Coup d’état z 3 lipca był pod wieloma względami paradoksalny. Protestanci na Placu Tahrir swoje motywacje deklarowali miłością demokracji i pragnieniem godności, które to Mohammad Mursi rzekomo ignorował. Owszem, ciężko powiedzieć wiele dobrego o okresie rządów eks-prezydenta (czy aby na pewno eks?), jako że nie udało się wyciągnąć Egiptu z zapaści gospodarczej , a pod względem politycznym dominował chaos oraz rosnące pragnienie Braci Muzułmańskich zajęcia wszystkich stanowisk dotąd okupowanych przez reżim Mubaraka.

Demonstracje są czymś naturalnym i świadczą o sile demokracji – pod warunkiem jednak, iż demokracja ta zdołała się już na dobre zadomowić w państwie. Ale tego warunku Egipt zdecydowanie nie spełnił. Zarówno demonstrujący, jak i prezydent Mursi zachowali się nieodpowiedzialnie doprowadzając do sytuacji, w której armia egipska mogła w rękawiczkach i ze społecznym przyklaskiem przejąć władzę. Okupujący Plac Tahrir powinni byli ograniczyć się do wyrażenia swego oburzenia oraz wywarcia presji na prezydenta – nie domagając się jednak jego bezwarunkowego ustępstwa. Mursi powinien był zaznaczyć, że ma prawo do podejmowania swoich decyzji, pokazując jednak również ze zależy mu na kompromisie. Ta pozornie sielankowa wizja była historycznym obowiązkiem obu stron w newralgicznym dla historii Egiptu momencie. Brak kompromisu jest do wybaczenia w rozwiniętych demokracjach, gdzie emocje czasami biorą górę nad zdrowym rozsądkiem. W zdrowej demokracji jest jednak możliwość dojścia do kompromisu kiedy indziej, tymczasem Egipcjanie pozbawili się sami takiej możliwości być może na bardzo długi czas.

Największym błędem i wyrazem skrajnej naiwności demonstrantów było powierzenie misji wyprowadzenia kraju z kryzysu armii. Wojsko w samej swej istocie jest zaprzeczeniem istoty demokracji – jako członkowie instytucji ceniącej przede wszystkim podporządkowanie i hierarchię, generałowie kiepsko wyglądają w rolach piewców pluralizmu i wolności. Do tego dochodzi następny czynnik, jakim jest rola wojska w Egipcie, gdzie stanowi ono swoiste państwo w państwie. Potęga ekonomiczna, która rozciąga się również szeroko na przemysł cywilny sprawia, że utrzymanie status quo z czasów rządów Hosniego Mubaraka leży w żywotnym interesie egipskiej armii. 

Ta naiwność doprowadziła do największej polaryzacji politycznej Egiptu w całej jego najnowszej historii. Po stronie Mursiego stoją w większości członkowie oraz sympatycy Bractwa Muzułmańskiego, ale także ciągle rosnąca ilość osób, które nie popierają Braci, ale oburzone są samowolą wojska i ignorowaniem znaczenia mandatu demokratycznego w procesie rządzenia państwem. Po stronie przeciwnej stoi w większości sekularna i liberalna opozycja, swoje jednak ugrali również radykalni islamscy salafici, domagający się wprowadzenia prawa szariatu. Dla nich Morsi był najgorszym typem zdrajcy, ponieważ reprezentował „łagodną” wersję islamu – w ten sam sposób, w jaki w okresie międzywojnia największym wrogiem komunistów byli umiarkowani socjaliści. 

Dzięki władzy nad państwowymi mediami el-Sisi i spółka mogą atakować teraz Braci Muzułmańskich zmasowaną, czarna propagandą, nie mającą wiele wspólnego z rzeczywistością. Ciężko jest uwierzyć, że spokojnie siedzący i demonstrujący w meczecie zwolennicy Mursiego mieli coś wspólnego z terroryzmem. A mimo to właśnie tak brzmi główna linia obrony obecnego reżimu. 

Bractwo Muzułmańskie jest generalnie fenomenem. Nie jest to grupka zapalonych radykałów, lecz potężny ruch społeczny, który dzięki temu, że był represjonowany za czasów rządów Mubaraka i był zmuszony do działania w podziemiu – zdołał utworzyć niesamowicie trwałe i złożone struktury, mające cechy jak najbardziej profesjonalnej i nowoczesnej organizacji. To właśnie pomogło im tuż po obaleniu Hosniego Mubaraka. Tylko Bracia byli bowiem na tyle dobrze zorganizowani, że zdołali przekonać do siebie społeczeństwo. Nawet osoby nie będące zwolennikami politycznego Islamu były pod wrażeniem ich działalności filantropijnej. Łaska pańska jednak na pstrym koniu jeździ i po zaledwie roku są jedną z najbardziej znienawidzonych sił w Egipcie, w dużej mierze dzięki zasługom pro-wojskowych mediów. Do społeczeństwa egipskiego dopiero bardzo powoli zaczyna docierać niesprawiedliwość ich losu. 

Wina za brak kompromisu między Braćmi a wojskiem leży po obu stronach. Pamiętajmy jednak, że u tych pierwszych wynika raczej z szoku, urażonej dumy i zwykłej naiwności, z kolei armia kieruje się zimna logiką i jej celem jest usunięcie Bractwa z życia Egiptu. Jest to cel nie do osiągnięcia, bowiem – jak już wspomniałem – Bractwo ma nie tylko potężne struktury, ale również realne poparcie w społeczeństwie, choć chwilowo nieco mniejsze. Walka ta może mieć jednak fatalny efekt dla przyszłości Egiptu – dotychczas umiarkowane Bractwo Muzułmańskie może się zradykalizować, sięgnąć po broń i, co gorsza, raz na zawsze położyć kreskę na idei „demokratycznego Islamu”. Po co brać udział w wyborach, skoro i tak w każdej chwili możemy zostać odsunięci od władzy? Próbowaliśmy demokracji, ale to wy sami złamaliście jej reguły. 

Islam jest religią złożoną z bardzo wielu nurtów i na pewno jest tam miejsce również dla nurtu liberalnego – sęk w tym, że przy pomocy samych liberałów nurt ten może stracić wpływ na rzecz religijnego ekstremizmu. Możliwym scenariuszem jest ten z Algierii, gdzie po wygraniu w 1991 roku wyborów parlamentarnych przez umiarkowaną partię islamską parlament został rozwiązany, a kraj pogrążył się w wojnie domowej znanej jako „czarna dekada”. 

Po aresztowaniu 20 sierpnia przywódcy Bractwa Mohameda Badie wydaje się, że wszystkie mosty w Egipcie zostały spalone. Jednocześnie młodzi Irańczycy powoli podnoszą swoje głowy, licząc na dostosowanie islamskiego systemu do wymagań współczesnego społeczeństwa. Te dwa jakże od siebie różne scenariusze łączy jedno – pragnienie obu narodów do decydowania o własnym losie, marzenie o suwerenności. Młodzi Arabowie, spędzający dnie na Facebooku czy Twitterze i widzący świat dookoła, nie chcą już być sterowani przez obce mocarstwa ani też przez swoich krajowych autokratów. Rewolucja mogła zostać chwilowo wstrzymana, ale kierunek został wyraźnie obrany. Droga do demokracji jest długa i kręta – tym bardziej wartościowe są wszelkie doświadczenia, również te trudne. Oby tylko rany zdołały się zabliźnić. 

Artykuł opublikowany został także na łamach portalu Moje Opinie

Tags: , , ,