Bliskowschodnie déjà vu

Sekretarz stanu USA oskarżył władze arabskiego kraju o użycie broni masowego rażenia, a jego agresywne wystąpienie to zaledwie preludium do interwencji. To nie migawki sprzed 10 lat. Sekretarz nazywa się Kerry, nie Powell, krajem na celowniku jest Syria, nie Irak, zaś w Białym Domu zamiast George’a W. Busha zasiada Barack Obama.

Aktorzy i scena może nieco inni, lecz sztuka wciąż ta sama. Trudno uniknąć wrażenia déjà vu, gdy słyszymy niemal te same „argumenty” zwolenników interwencji. Obserwujemy podobny, choć ujęty w węższe ramy czasowe, pośpiech. Gdy piszę te słowa, uderzenie na Syrię wydaje się kwestią już nie dni, a godzin.

A jednak pomimo tylu cech wspólnych sytuacja jest dość zastanawiająca. O ile w przypadku Iraku intencje poprzedniej administracji były jasne niemal od początku, o tyle obecne parcie Waszyngtonu do wojny może dziwić. Tym bardziej, że jeszcze przed tygodniem Zachód zdawał się nie pamiętać o niepokojach w świecie arabskim.

Ta sama firma

Jednym z decydujących czynników zwycięstwa Obamy w demokratycznych prawyborach był kontrast między stanowiskiem kandydatów w kwestii wojny w Iraku. Podczas gdy Hillary Clinton mocno popierała inwazję i, mimo późniejszej modyfikacji poglądów, nigdy się tego nie wyrzekła, Obama, nie zasiadający jeszcze wtedy w Kongresie, przemawiał na najwcześniejszych demonstracjach. Mając nominację w kieszeni, kandydat podbił serca opinii zagranicznej, obiecując zerwanie z agresywną polityką i powrót do współdziałania w ramach wspólnoty międzynarodowej. Zachwyt nowym prezydentem był tak silny, że ledwie w kilka tygodni po inauguracji zgłoszono jego kandydaturę do Pokojowej Nagrody Nobla, której przyznanie ma dziś iście tragikomiczny wydźwięk.

Pierwszym testem, czy nowy prezydent USA pozostanie wierny głoszonym poglądom, czy działalność firmy nie ulegnie zmianie, stała się Arabska Wiosna. Krytykowany przez rodzimych jastrzębi za „przespanie” rewolucji w Tunezji i Egipcie, Obama pokazał kły, gdy wojna domowa rozdarła Libię. Odwracając się od wczorajszego sojusznika, pułkownika Kadafiego (charakterystyczny manewr, o czym boleśnie przekonał się m.in. Saddam Husajn), USA na czele koalicji włączyły się do walki po stronie przegrywających wtedy rebeliantów, znacznie przekraczając mandat udzielony przez Radę Bezpieczeństwa ONZ, która wzywała do ustanowienia stref zakazu lotów, a nie popierania jednej ze stron.

Karta się odwróciła, po kilku tygodniach Kadafi już nie żył, a jego siły były w rozsypce. Zachód odtrąbił zwycięstwo i w Waszyngtonie panowały radosne nastroje. Zaraz też świat zapomniał o Libii, gdzie „wolność” wcale nie przedstawia się tak różowo, jak wmawiają nam apologeci „wojen humanitarnych”. Zresztą tak długo, jak amerykańskie (i sojusznicze) interesy naftowe w Libii są zabezpieczone, wygodnie w ten obrazek wierzyć.

W gruncie rzeczy trudno dziwić się hipokryzji działającego w ramach systemu Obamy, choć ilekroć rozmawiam z moimi amerykańskimi znajomymi, uderza mnie wojownicza postawa większości demokratów, którzy zajadle sprzeciwiali się wojnie w Iraku. Widać, że ich ówczesne stanowisko nie miało wiele wspólnego z wyznawanymi ideałami. Gdyby to demokratyczny prezydent wydał w 2003 roku rozkaz wymarszu, pewnie najgorliwiej powiewaliby flagami, a gdyby interwencję w Libii przeprowadzał republikanin, okrzyknęliby go zbrodniarzem.My, Europejczycy, często nie doceniamy siły partyjnej solidarności za oceanem. A że Obamie uchodzi na sucho o wiele więcej niż Bushowi, to już zupełnie inna sprawa.

Z tragedii w większą tragedię

Trudno wyobrazić sobie horror, jaki codziennie rozgrywa się w Syrii. Horror pogłębiony i tak mocno skomplikowanym krajobrazem politycznym. Krytykując postawę USA, nie powinniśmy ani na moment ulegać pokusie poparcia zbrodniczego reżimu Al-Assada. Tak samo jak potępiając reżim, nie powinniśmy bezkrytycznie postrzegać rebeliantów jako rycerzy bez skazy i zmazy. W ogóle mówienie o syryjskiej opozycji jako o całości jest błędem, ponieważ składa się ona z rozmaitych, często skłóconych elementów, od tych bardziej sekularnych, po wszelkiej maści
fundamentalistów.

Ulica Aleppo po walkach, 6 października 2012 roku (kadr z materiału wideo Voice of America News, domena publiczna)

Ulica Aleppo po walkach, 6 października 2012 roku (kadr z materiału wideo Voice of America News, domena publiczna)

Znalezienie sposobu na powstrzymanie przelewu krwi w Syrii powinno być pierwszym zadaniem społeczności międzynarodowej. Jednak jednostronna interwencja na modłę libijską spowodowałaby jedynie przemienienie tragedii w jeszcze większy dramat.

Jastrzębie wierzą, że wystarczy zrobić dokładnie to samo, co w Libii: naloty, zły reżim upada, rebelianci wygrywają i „wszyscy będą żyli długo i szczęśliwie”. Beznadziejna naiwność. Nie można powtórzyć scenariusza w zupełnie innych warunkach. Libia to kraj mało zaludniony. Życie tam koncentruje się wzdłuż wąskiego pasa na wybrzeżu i prawie nie ma różnic religijnych i etnicznych. Poza tym jest położona na uboczu świata arabskiego. Syria zaś jest bardziej zaludniona, teren, a także populacja – urozmaicone, że o wrażliwej lokalizacji nie wspomnę. Jak widać, Amerykanie nie tylko nie mają sensownego planu, jak rozegrać tę wojnę. Nie mają też nawet zarysów strategii
„co po Assadzie”.

Przy tym pośpiechu i braku strategii „wyzwolona” Syria prędzej stanie się arabską Ruandą (wrażliwych interwentów dziwnie mało obchodzi los chrześcijan, alawitów czy druzów), lub odpowiednikiem rozdartego permanentną wojną domową Libanu z lat 80. – tykającego dynamitu w regionie.Nowa zimna wojna?

Powraca pytanie, dlaczego Waszyngton tak bardzo prze do interwencji, że nie czeka na wyniki śledztwa w sprawie użycia broni chemicznej? Skoro CIA i spółka są tak pewne, że to rząd dokonał ataku, czemu rezygnować z potwierdzenia casus belli przez inspektorów OZN? Czyżby decyzje już zapadły i trzeba szybko wykorzystać słaby pretekst, który może lada dzień zostać obalony.

Z pozoru działania administracji Obamy wydają się bez sensu. Syria nie ma ropy naftowej. Nie zbliżają się wybory, w których przydałaby się wojenna euforia, a przecież nikomu nie zależy na dalszej destabilizacji regionu.

Moim zdaniem na decyzję wpłynęły trzy czynniki. Pierwszym jest Egipt, gdzie wprowadzenie rządów wojskowych stanowiło wyraźną porażkę amerykańskiej polityki. Obama potrzebuje nowej Libii, aby odwrócić kartę i uniknąć krytyki jastrzębi.
Po drugie, Iran i jego rozwijający się program atomowy. Syria jest najbliższym sojusznikiem Teheranu w regionie. To nie wymaga komentarza.

I trzeci, chyba najważniejszy powód: stosunki amerykańsko-rosyjskie. Z pustych – jak się okazało i tu – deklaracji Obamy o „resecie”, pozostało już wspomnienie. Od kiedy Moskwa odmówiła wydania Edwarda Snowdena, relacje na linii z Waszyngtonem pogarszają się z dnia na dzień. To nie przypadek, że najbliższym sojusznikiem Rosji w Lewancie jest właśnie Syria. I że tam akurat znajduje się jedyny wojskowy przyczółek Moskwy w regionie, w tym baza marynarki, co od dawna jest, mimo deklarowanej przyjaźni, solą w oku Ameryki.
Czyżby Syria miała się stać pierwszym polem bitwy nowej zimnej wojny?

Tekst ukazał się pierwotnie w ‘Dzienniku Trybunie’ oraz na łamach portalu Lewica.pl

Tags: ,