Uciekinier

Awad Aljadi jest syryjskim profesorem. Doktorat robił w Polsce. Teraz, podobnie jak wielu innych Syryjczyków, jest w drodze do Europy. Przepłynął pontonem Morze Egejskie i idzie dalej przez Macedonię, Serbię i Chorwację.

Był kwiecień 2011 roku. Rewolucja już na dobre trwała w Egipcie i Tunezji. Syryjczycy poczuli, że zmiany są możliwe, że uda im się zmusić reżim Bashara Assada do odejścia. Tak jak udało się w innych krajach. Początkowo wszyscy byli bardzo podekscytowani.

Profesor Awad Aljadi był jednym z pierwszych rewolucjonistów w swoim mieście, Dajr az-Zor. – Na początku było nas trzech, potem pięciu. Wychodziliśmy na główne rondo w piątek po modlitwie i splataliśmy ręce na piersiach.

Prof. Awad Aljadi ze swoimi dziećmi. Fot. Dominika Zarzycka

Prof. Awad Aljadi ze swoimi dziećmi.

Grupa spacerowiczów z założonymi rękami, takie były pierwsze momenty rewolucji. Niedługo całe miasto dowiedziało się, że profesor Aljadi popiera rewolucję. Studenci poszli w jego ślady. Na marsze przychodziło coraz więcej osób.

Prezydent Assad zaprosił do Damaszku delegacje niezadowolonych. Z Dajr az-Zor pojechało 14 osób. Profesor Awad był szefem reprezentacji ze swojego województwa. Rozmawiali 3 godziny i 15 minut. Prezydent pytał dlaczego wychodzą na ulice, czego chcą, czego im brakuje. Farsa, przecież już dawno w gazetach i telewizji mówili czego chcą. Ale rząd nie słyszał. Nie chciał słyszeć.

– Po tej rozmowie miałem tylko jedno wrażenie: Assad nie rządzi, on nie ma władzy. A kto rządzi? Iran! Śmiało mogę powiedzieć, że najważniejszym powodem rozpoczęcia rewolucji w Syrii był wpływ Iranu na politykę kraju. Ludzie nie chcieli władzy Iranu. Chcieli niepodległych rządów – wspomina.

Wojna

W niedługim czasie rewolucja zmieniła swój charakter. Młodzież zaczęła rzucać kamieniami. Reżim odpowiedział granatami gazowymi i ostrą amunicją.

W pierwszym tygodniu zginęło 10 osób, w kolejnym 15, it. Wojsko działało bardzo precyzyjnie. Snajperzy wiedzieli, kogo mają zastrzelić w dany piątek. Nawet wtedy, gdy do Dajr az-Zor przyjechała delegacja ONZ. Na oczach obserwatorów armia zastrzeliła 26 chłopców!

Awad otrzymuje propozycję pracy w rządzie. – Powiedzieli wprost: „Możesz być ministrem. Ciągniesz studentów stronę rewolucji, chcemy cię zabrać z uczelni.” Nie zgodziłem się.

– Potem zaczęły się przesłuchania, zatrzymania, zastraszanie. Cały czas mnie obserwowali. Zrozumiałem, że muszę uciekać.

Bombardowania w dzielnicy, w której mieszkał profesor Aljadi z rodziną rozpoczęły, się 13 czerwca 2012 o godzinie 11. Zabrał dzieci i pojechał do swoich rodziców na wieś. Zostawił za sobą miasto, uniwersytet, dom, przyjaciół. Po 14 dniach jego dom w Dajr az-Zor został zbombardowany – wiatr unosił nad gruzami kartki jego książek. Przestała istnieć największa prywatna biblioteka w okolicy.

Profesor Awad został oficjalnie zwolniony z pracy. Zaczęły go szukać służby specjalne. Przez rok ukrywał się na wsi. W końcu z rodziną wyjechał do Turcji. Ale tam było niewiele miejsc pracy. Najlepszym pomysłem w tym trudnym czasie wydawało się podwyższenie swoich kwalifikacji. Awad uczestniczył w kursach dotyczących rozwoju i praw człowieka. W tym czasie prezydent Assad stracił kontrolę nad regionem Dajr az-Zor. Profesor postanowił sprawdzić co dzieje się w mieście. Władzę przejęło Daesh (tak zwane Państwo Islamskie).

– Pamiętam, że jeszcze przed ich przyjściem rozmawiałem z przedstawicielami Wolnej Armii Syryjskiej. Niektórzy byli za tym, żeby walczyć. Inni nie chcieli wojny na kolejnym froncie. Wtedy jeszcze nikt nie wiedział kim dokładnie są ludzie z Daesh. Dowództwo rebeliantów podzieliło się. Nigdy im tego nie wybaczę. To był kluczowy moment naszej rewolucji.

Profesor wrócił do Dajr ez-Zor i zaczął uczyć zasad rozwoju społeczno-ekonomicznego w warunkach wojny. Już po 16 dniach przyjechali do niego przedstawiciele Państwa Islamskiego. Powiedzieli, że Abu Bakr al-Baghdadi, ich przywódca, zaprasza go na rozmowę do Mosulu.

– Przestraszyłem się. Z nimi nie ma dyskusji. Z nimi nie da się rozmawiać – nigdy, nigdzie, w żaden sposób. Trzeba tylko wykonywać polecenia. Bracia mnie spakowali i kazali natychmiast wyjeżdżać z Syrii. Wszyscy wiedzieliśmy, że dostałem zaproszenie do ścięcia mi głowy.

– W moim regionie wszyscy nienawidzą bojowników Daesh, boją się ich. Zabierają nam dzieci, młodych chłopców werbują do armii. W ich oczach ja jestem kafir, czyli niewierny, bo pozwalam żonie pracować, bo nie chodzę się modlić do meczetu, bo zajmuję się rozwojem: nowymi technologiami zarządzania energią, rolnictwem. To wszystko jest zakazane.

– Jestem teraz poszukiwany, przez reżim i przez Daesh.

Pod osłoną nocy Aljadi wyjechał do Turcji. Tam wciąż była jego żona z dziećmi. W Turcji spędzili kolejny rok. Bez pracy. Co robić? Uciekać. Mogli tylko jechać dalej.

Polska

Setki studentów z Bliskiego Wschodu przyjeżdżały niegdyś nad Wisłę. Kraj gościł Irakijczyków, Syryjczyków, Palestyńczyków, Kurdów. Wiele z tych osób zostało w Polsce i do dziś mieszka w Warszawie, Krakowie, Gdańsku.

Profesor Aljadi z wielkim sentymentem wspomina 6 lat spędzonych w Polsce. Nasz kraj jawi mu się jako piękny i gościnny.  Przyjechał w latach osiemdziesiątych. Trafił na Akademię Rolniczą we Wrocławiu (dziś Uniwersytet Przyrodniczy). Tam, w Katedrze Szczegółowej Uprawy Roślin, pod okiem wybitnego polskiego specjalisty, profesora Zygmunta Hryncewicza, odbył studia doktorskie. – Pamiętam profesora. Był wielkim autorytetem. Nauczył mnie niezwykle dużo. Pamiętam też mamuśkę – tak nazywałem doktor Halinę Drozd. Mówiłem tak na nią, bo okazywała mi wiele serca. Tłumaczyła, jak dać sobie radę z biurokracją na akademii, a nawet radziła gdzie dobrze zjeść i komu ufać.

dyplomDyplom doktora nauk przyrodniczych z wyróżnieniem uzyskał w 1990 roku. – Wszyscy prosili, żebym został na uczelni. Proponowali mi stypendia. Dostałem też propozycje  wyjazdu do Kanady jako przedstawiciel wrocławskiej Akademii Rolniczej. Ale nie zgodziłem się. Podczas mojej obrony doktorskiej dziekan, Jan Ludwiczak powiedział do mnie: „Awad, będziemy czekać, aż do nas wrócisz…”

Profesor Aljadi nie mógł przyjąć zaproszenia. – Kiedy wyjeżdżałem z Syrii matka powiedziała do mnie: „Kochany synku, tylko obiecaj mi, że wrócisz, obiecujesz?”. „Obiecuję”. „Przysięgasz?”. „Przysięgam”. Czułem się bardzo zobowiązany tym przyrzeczeniem.

– Bardzo tęskniłem za Syrią. Jest wspaniała, słoneczna, ma wiele bogactw. Chciałem tam mieszkać, budować ten kraj, przyczynić się do jego rozwoju. A teraz? Dwa lata temu, kiedy zbombardowali mój dom, matka powiedziała do mnie: „Uciekaj synku. Uciekaj jak najdalej.”

Ucieczka

Rodzina Awada Aljadi uciekła do Turcji mając nadzieję, że tam się urządzą i stamtąd będzie możliwy szybki powrót do Syrii. Ale w Turcji nie było już pracy dla milionów migrujących Syryjczyków.

Decyzja o emigracji była jednocześnie świadoma i spontaniczna. Do mieszkania Aljadich

Rodzina Awada Aljadi czeka w kolejce do rejestracji na posterunku policji w Kos.

Rodzina Awada Aljadi czeka w kolejce do rejestracji na posterunku policji w Kos.

przychodzili znajomi: „Znamy kogoś, kto sprzedaje paszporty, chcecie?”, „Znamy takich, co was zawiozą do Bułgarii.” Te opcje dla Awada były zbyt drogie. Oszczędności, jakie miał dzięki wieloletniej pracy na wysokim stanowisku już się wyczerpują. Zostaje jeszcze jeden szlak – pontonem z wybrzeży Turcji do jednej z wysp Grecji. Awad podejmął decyzję.

Wyruszył z najstarszym synem, Ahmedem. Ahmed ma 13 lat. Obiecał, że nie będzie się bał. Wybierają drogę: pojadą do Bodrum, tureckiego nadbrzeżnego miasta. Tam poczekają na swoją kolej i odpowiednią pogodę.

W końcu nadchodzi ten dzień. 16 października. Wieczorem do miejsca, w którym nocowali podjechał niewielki bus. Miał zaciemnione szyby. Szoferka była zasłonięta. Tablice rejestracyjne zakryte. Do środka wsiadło kilkadziesiąt osób. Słychać było tylko niegłośne, ale nerwowe krzyki  z samochodu: Wsiadać! Szybko! Jalla! Jalla!

Zamknęli za sobą drzwi.  Od tej pory nie było już odwrotu. Przemytnicy nie pozwalają nikomu się zawrócić. Morze już czeka.

Odjechali kilkanaście kilometrów od centrum Bodrum. Samochód zwolnił i wjechał w polną drogę u stóp kilkusetmetrowej góry. Panowała całkowita ciemność. Wyłączyli reflektory i powoli jechali jeszcze kawałek.

Stop! Zatrzymali się. Przemytniecy szeptem, ale stanowczo kaali wysiadać. Szybko! Szybko! Nikt nie mógł pisnąć słowa. Obowiązywała całkowita cisza. Żadnych latarek. Ruszyli gęsiego, krok w krok. Trzydziestka dorosłych i szesnaścioro dzieci. Najmłodsze na rękach ojców.  Awad trzymał Ahmeda za rękę. Nic nie było widać.Góra była skalista, łatwo się potknąć. Mija godzina, dwie.

Wreszcie zobaczyli wodę. Ale trzeba było jeszcze pokonać ośmiometrową ścianę skalną, o którą uderzały fale. Niewielki, trzymetrowy ponton zacumowano w zatoczce. Musieli zejść na półkę skalną, mniej więcej trzy metry nad wodą. Jeden z przemytników zszedł  do pontonu i wyprowadził go pod półkę, na której czeka grupa. – Teraz skakać! – nakazał. – Byle szybko. Najpierw zeskoczyło kilku mężczyzn, potem podawali sobie dzieci, na końcu pomogli kobietom.  – Płyńcie w stronę tego światła, Bóg z wami – usłyszeli.. Awad zaczął płakać. „Dlaczego przyprowadziłem tutaj syna?”.

Fale miały nawet 2 metry. Każda wydawała się zabójcza. Wszyscy się modlili. Głośniej, ciszej. Wszyscy. Awad kurczowo trzymał Ahmeda. Do bólu. Ale ponton był mocniejszy od fal, pewnie płynął przed siebie. Sterował jeden z uciekinierów: Syryjczyk, który w zamian za obsługę steru zapłacił mniej przemytnikom. Pozostali zapłacili 900 dolarów za osobę. Były zniżki dla najmłodszych dzieci. Droga nie jest daleka, ale przedłuża się w wieczność. Na miejsce dotarli około trzeciej w nocy. Na lądzie, w Kos, zaczęli po prostu iść przed siebie. Wiedzieli, że mają iść na północ. Po drodze spotkali ludzi. Czekali na takich jak oni, dali wodę do picia i pytali czy nie jest zimno. Nie było. Poszli dalej. Na posterunek policji cały czas prosto!

Profesor Aljadi zdecydował, że reszta rodziny musi do nich dołączyć. Żona Daad, dziewięcioletnia córka Ana, pięcioletni Josef i nie do końca sprawny już teść przypłynęli kilka dni późniejTą samą drogą – z Bodrum do Kos.

Przybyli do Europy, która być może przyjmie ich łaskawiej. – Inshallah – jak bóg da.

Awad Aljadi rozmawia w Kos z przedstawicielką parlamentu niemieckiego, Annette Groth. Parlamentarzystka opowiada mu o trudnościach, jakie czekają go w przeprawie przez Europę i na miejscu w Niemczech.

Awad Aljadi rozmawia w Kos z przedstawicielką parlamentu niemieckiego, Annette Groth. Parlamentarzystka opowiada mu o trudnościach, jakie czekają go w przeprawie przez Europę i na miejscu w Niemczech.

27 października rodzina Aljadiego była gotowa do dalszej drogi na północ Europy. Spotykamy się w kawiarni z niemiecką parlamentarzystką, Annette Groth, która powiedziała, że trzeba się spieszyć, bo granice państw niedługo mają zostać zamknięte. Niemcy są już przepełnione i nie dają sobie rady z procedurami azylowymi. – Będzie bardzo ciężko – dodała, patrząc na Awada. Awad zanucił zapamiętaną z Polski piosenkę ”A w sercu pozostanie tęsknota, smutek i żal”. 

Tags: , , , , , ,