Powrót do przeszłości, śladami Marco Polo przez Afganistan do Chin

Srebrzysta poświata zalewa całą widoczna okolice. Toną w niej góry i lodowce, równiny i rzeki, osady i pustkowia, a zbliżający się do pełni księżyc zawłaszcza powoli kolejne połacie nocnego nieba. Na południu, skąd właśnie przybyłem, jasno świeci już tylko jedna gwiazda – czerwony i złośliwy Antares, który upatrzył sobie miejsce na grzbiecie zodiakalnego Skorpiona. Jest środa 18 sierpnia, a oczekująca mnie noc jest pierwszą od dłuższego czasu, gdy nie muszę się lękać wilków, które czyhają na mego konia, ani zawistnych dżinów, które pragną pozbawić mnie twarzy i rozumu. Wreszcie opuściłem bezludną dolinę Wachdżiru. Wreszcie czuję się bezpiecznie.

Odkąd moi alpiniści opuścili Korytarz Wachański minął już prawie dwa tygodnie. W tym czasie zdążyłem odwiedzić kilku znajomych z zeszłego roku, przeżyć o sytym żołądku początek Ramadanu oraz atak grypy. Dane mi było przejechać konno całą dolinę Wachdżiru oraz dotrzeć do źródeł Amu Darii (rzeki znanej starożytnym Grekom jako Oxus).

Do doliny, która wedle wszelkiego prawdopodobieństwa w XIII wieku poruszał się w drodze do Chin Marco Polo wkroczyłem wczesnym popołudniem 14 sierpnia. W głowie szalały mi resztki gorączki i całe galaktyki obaw związanych z rzekomą obfitością wilków, niedźwiedzi, rysi, panter śnieżnych i Bóg wie jakich jeszcze stworów dybiących na życie moje i mego konia, w tym pozbawionym ludzkich mieszkańców zakątku Małego Pamiru (Kirgizi koczują tu tylko zimą z uwagi na stosunkowo niewielką ilość śniegu). Strzelby oczywiście ze sobą nie wziąłem – Said Ali Szach, były mudżahedin, a obecnie nauczyciel w jednej z kirgiskich osad, zapewniał mnie bardzo mocno, ze do obrony przed dzikimi bestiami wystarczy światło latarki. Jak mogłem nie uwierzyć człowiekowi, który na wojnie zjadł zęby i przez ponad 20 lat wałczył pod sztandarami legendarnego Ahmada Szacha Masuda? O ile jednak w cieple wioski jego zapewnienia wydawały się bardzo prawdziwe, o tyle w srebrnym świetle “słońca Cyganów”, daleko w głębi Wachdżiru, w czasie samotnych, przepełnionych wyciem wiatru nocy, trudno było mi uwierzyć w zabójczą moc kilku diod. Na zmianę decyzji było już jednak za późno…

Droga do krańca doliny, aż pod chińska granicę, zajęła mi dwa i pół dnia. Wiodła przez upiorne, opuszczone osady, po których walały się resztki ubrań, butów i kości zwierząt. Wiła się pomiędzy nad wyraz licznymi starymi cmentarzyskami z pomarańczowej gliny, z daleka przypominającymi arabskie miasta z bajek, pełne minaretów i kopuł, a z bliska straszącymi bielejącymi na powietrzu kośćmi. Meandrowała miedzy szeroko rozlaną rzeką Wachdżir, a dziesiątkami nienazwanych szczytów, których długo nie dotknie stopa żadnego człowieka. To była droga ku prawdziwemu krańcowi świata, pełna uroczysk, tajemniczych nocnych świateł i niepokojących myśli.

16 sierpnia, na krótko przed zachodem słońca stanąłem wreszcie u stóp czarnego lodowca, który według zapewnień większości uczonych stanowił źródła Amu Darii – jednej z dwóch największych rzek Centralnej Azji. Całkiem prawdopodobne, ze oprócz mnie i generała Bronisława Grąbczewskiego, który około 1888-1889 roku na zlecenie rządu carskiego poszukiwał drogi do brytyjskiego Kaszmiru, nie było tu żadnego rodaka. 120 lat temu musiało to być doniosłe osiągnięcie – dziś była to już tylko umiarkowanie trudna wycieczka turystyczna.

Następnego dnia rano, po ciężkim noclegu pod kamieniem dane mi było dotrzeć do kolejnego historycznego miejsca. Była nim liczącą 5024 metry i stanowiąca granicę  afgańsko-chińską Przełęcz Wachdżir. Jakieś 700 lat temu Marco Polo, a wraz z nim i inni kupcy podróżujący wzdłuż tej części Jedwabnego Szlaku, podobnie jak i ja, prawdopodobnie nie mieli wielu problemów z osiągnięciem górskiego przejścia – droga była prosta i łagodna. Żadnych kamieni czy lodowców, a jedynie rozłożyste połacie soczystej trawy. Im było dane pójść dalej. Mnie musiał wystarczyć widok podwójnego płotu z drutu kolczastego zamykającego drogę do Chin. Leżącego gdzieś tam na dole, po drugiej stronie gór Pamir miasta Taszkurgan nie było dane mi ujrzeć. Trudy dalszej wędrówki na wschód, ku budzącej zasadną grozę pustyni Takla Makan (dosł. “wejdziesz to nie wyjdziesz”), pełnemu bandytów Korytarzowi Gansi oraz bogatemu i dostojnemu Xi’anowi zostały mi dzięki współczesnej biurokracji oszczędzone. Cały i zdrowy, niespotkawszy ni wilka ni dżina, mogłem wrócić na zachód, ku znanemu i bezpiecznemu domowi kirgiskich nomadów – Małemu Pamirowi – by zasnąć snem sprawiedliwego w małym namiocie rozbitym gdzieś w pobliżu resztek radzieckiej bazy wojskowej w miejscu zwanym Bozai Gumbaz.