Tam nie ma wojny

Wysokie góry, niebezpieczne brody, chciwi złota nomadzi i muzykalni muzułmańscy sekciarze stanowili tylko część elementów rzeczywistości, z którymi przyszło zetknąć się uczestnikom pierwszej od 32 lat wyprawy wspinaczkowej w góry Afganistanu, do których miałem szczęście się zaliczać.

Latem roku 1175 błękit nieba był bezbłędny. Nawet południowe jego skłony, otulające niczym delikatny szal, strzeliste szczyty Karakorum, były wolne od zwiastujących nadejście monsunowych ulew chmur. Szybującemu na skrzydłach ciepłego, wznoszącego się prądu powietrza, orłowi burczało w brzuchu. Od dawna nie miał niczego w dziobie, gdyż chyże koziorożce górskie w ciągu ostatnich kilku dni w tajemniczy sposób umykały mu sprzed samych szponów. Złorzeczył właśnie lokalnym bóstwom, które podejrzewał o skryte sprzyjanie swoim niedoszłym ofiarom, gdy daleko w dole dostrzegł niewielki ruch. Rząd kolorowych plam powoli kierował na się ku wschodowi, gdzie znajdowało się jedno z nielicznych łatwych przejść przez górskie królestwo Pamiru. Z bliska okazało się, że potencjalny posiłek stanowią niejadalne odmiany Homo sapiens, którym towarzyszyło kilkanaście równie nie nadających się do spożycia egzemplarzy Equus caballus oraz Bos grunniensis. Zwierzęta były obładowane licznymi pakunkami i orzeł domyślił się, że należały do ryzykanckich wędrownych kupców, którzy każdego roku przeprawiali się przez niegościnne góry Azji Centralnej w poszukiwaniu cudownych rynków i szybkich zysków. Towarzyszył karawanie przez kilka godzin, szybując wzdłuż płaskowyżu, który za kilkaset lat miał zyskać miano Małego Pamiru. W końcu, powodowany wyjątkowo bolesnym skrętem kiszek w poszukiwaniu obiadu zanurkował na południe, w kierunku alpejskiego masywu Kohe Ak Su.

W ubiegłym  roku nikt nie wiedział co dalej działo się z orłem lub kupcami wędrującymi jedną z odnóg Jedwabnego Szlaku, podobnie jak nikt nie wiedział jaki charakter ma błękit nieba. Tego roku monsun w Pakistanie był wyjątkowo silny i docierał nawet do otoczonego górami Korytarza Wachańskiego i leżącego w jego wschodniej części płaskowyżu Małego Pamiru. Niebo często przesłaniały ołowiane chmury, z których padał ciężki śnieg. Wróćmy jednak do początku.

Plan był prosty. W górach Ak Su nikt się nigdy nie wspinał. Było tam około 400 dziewiczych szczytów, spośród których jakieś 90% przekraczała wysokość 5000 metrów npm. Nieznane lodowce i doliny zawsze były magnesem na wszelkiej maści alpinistów, podróżników i awanturników, a że dane mi było odwiedzić owe góry samotnie w 2009 roku, nie miałem dużych problemów ze skuszeniem kilkunastu innych osób, by powróciły ze mną do Afganistanu. Logistykę wyprawy oparliśmy o doświadczenia Polaków, którzy wspinali się w latach 60-tych i 70-tych XX wieku w Wysokim Hindukuszu, leżącym w zachodniej części Korytarza Wachańskiego (była to de facto kolebka polskiego himalaizmu, zarówno letniego jak i zimowego) i całość sprzętu ekspedycji postanowiliśmy przewieźć z Polski do Afganistanu dwoma samochodami terenowymi. Było to nie lada wyzwanie, ale dzięki dwóm zacnym kierowcom – Mirkowi Łabuzowi i Dariuszowi „Elwoodowi” Czapko – udało nam się dotrzeć 16 lipca do wioski Sarhad-e Broghil, w której kończyła się droga. Minęły dwa tygodnie od wyruszenia z Polski. Na granicy afgańskiej nie obyło się bez małego „strzyżenia” w wysokości $100 za samochód, ale na szczęście załatwienie pozwoleń na przebywanie w tej części prowincji Badachszan, poszło w miarę sprawnie i bez dodatkowych kosztów.

W otoczonej przez Góry Wachańskie, Wschodni Hindukusz i Hindukusz Lupsuk wiosce sprawnie zorganizowaliśmy karawanę, załadowaliśmy na zwierzęta blisko tonę sprzętu i ruszyliśmy na wschód. Droga ku płaskowyżowi Małego Pamiru, na południe od którego wznosiły się góry Ak Su, wiodła zdradliwymi i sypkimi ścieżynkami wijącymi się wzdłuż górnego biegu Amu Darii. Trekingowa część wyprawy trwała sześć dni, spośród których najgorszy był chyba ten pierwszy. Wynikało to z zupełnej nieumiejętności obchodzenia się ze zwierzętami jucznymi (oprócz 10 wynajętych koni wraz z poganiaczami dysponowaliśmy 3 końmi wyprawowymi), z których pakunki spadały po kilkadziesiąt razy dziennie, nierzadko w odległości kilku minut marszu od miejsca poprzedniego przymusowego postoju. Było to o tyle męczące, że nasza trasa wiodła stale na wysokości około 4000 metrów, a problemy z bagażem powodowały każdorazowo konieczność zakładania od nowa siodła i całego końskiego osprzętu. Do tego dochodziła potrzeba przechodzenia wpław przez zasilane topniejącym śniegiem rzeczki oraz tragarze podkradający nam jedzenie z racji skąpych racji własnych.

Każdego dnia wędrówki nie brakowało słabo słyszalnych wśród wszechobecnego pyłu głosów mówiących, że trzeba było zostać w okolicach Sarhad-e Broghil, gdzie przecież nie brakowało dziewiczych wierzchołków, ale plan eksploracji najdalszych rubieży Afganistanu należało zrealizować za wszelką cenę, więc uparcie parliśmy do przodu. Od czasu do czasu trudy wysokogórskich zmagań umilała nam przerwa na herbatkę czy wynurzające się bliżej lub dalej urodziwe szczyty, na których nigdy nie stanęła istota ludzka. Niektóre z nich były wielce kuszące i imponujące, ale dostępu do nich broniła wściekle kotłująca się w dole rzeka Wachan, przez którą w okolicy nie prowadziły żadne mosty. Płaskowyż Małego Pamiru, przypominał dno Morza Śródziemnego, jakieś kilkanaście milionów lat temu, gdy naturalna tama skalna Giblartaru nie była jeszcze przerwana przez masy wody i obszar ten stanowił ogromną, śródlądową kotlinę. Było to miejsce rodem z „Ostatniego dnia stworzenia” Wolfganga Jeschke, kiedy to cała arena dziejów była już gotowa i brakowało na niej jedynie głównego, przynajmniej w myśl niektórych narracji, aktora – człowieka. Była to przestrzeń pozornie bezludna i nieskończona, ziemia na której można było się spotkać z czymś nieznanym – czy to z jakąś zakopaną w odmętach codzienności częścią siebie czy z krawędzią, za którą niespodziewanie urywał się świat.

Wkroczenie naszej hordy na płaskowyż poprzedziła wizyta u kirgiskiego dostojnika. Były to bowiem ziemie nomadów, z którymi towarzyszący nam Wachowie współżyli w napięciu i współzawodnictwie. Musieliśmy także uzyskać pozwolenie na działalność górską. Hadżi Osman – kirgiski wakil – przyjął nas serdecznie i z uśmiechem na ustach zapewnił, że możemy hasać po wszystkich pagórkach, które wpadną nam w oko. Był to bowiem inteligentny, starszy mężczyzna, który w swoim długim życiu widział nieco świata (był w końcu Hadżim) i dzięki temu rozumiał, że rozwój turystyki i dobre współżycie z dziwnymi przybyszami stanowi potencjalne źródło niezłych dochodów. Mimo wizyty u wakila w następnej osadzie o nazwie Uczdżilga musieliśmy zmienić Wachów na Kirgizów. Nie obeszło się bez tradycyjnych dla tragarzy i poganiaczy całego świata porykiwań, przepychanek i targów dotyczący wysokości ustalonej jeszcze w Sarhad-e Broghil zapłaty za przebyty odcinek. Wachowie narzekali na trudniejsze niż zwykle warunki, konieczność pomagania przy objuczaniu naszych zwierząt, przypominali swoją ofiarność i ciężką pracę, a my darliśmy na sobie szaty żeby pokazać, iż nie mamy więcej pieniędzy niż uprzednio wynegocjowana kwota. Przedstawienie trwało jakiś czas, część poganiaczy unosząc się honorem odmawiała przyjęcia jakichkolwiek pieniędzy poza wymyśloną przez siebie ilością, ale w końcu ich upór został złamany i napięcie ustąpiło pożegnalnym uściskom, przyjacielskiemu poklepywaniu po plecach i wspominaniu wspólnie przeżytych chwil. Targi z Kirgizami poszły gładko i 21 lipca 2010 baza wyprawy stanęła u stóp lodowca ochrzczonego później przez nas Lodowcem Polaków.

Chmury snuły się nisko, a mgła zalegała nawet w najbardziej zacisznych zakamarkach, lecz mimo niesprzyjającej aury pierwszy rekonesans miał miejsce już następnego dnia, kiedy to Tomek Rojek i Piotr Kłosowicz wyruszyli ku białym połaciom by zbadać teren, wypatrzeć potencjalne cele, których nie widać było z bazy i zostawić na górze mały depozyt. Ich odkrycia miały mocno ambiwalentny charakter – z jednej strony okazało się, że lodowiec jest praktycznie płaski i prawdopodobnie pozbawiony większych szczelin, a z drugiej potwierdziły wysuwane jeszcze w Polsce obawy co do jakości skały. Pod każdym niemalże zboczem czy ścianą wylegiwała się na słońcu duża ilość kamieni, tu i tam było widać ślady po świeżych obrywach, co świadczyło o dużej kruchości materiału. Do tego nigdzie nie było śladu alpejskiego lodu, a wystawiony na działanie słońca śnieg rozmiękał szybko, upodobniając chodzenie po lodowcu do brodzenia w bagnie. Góry Ak Su wciąż były młode, a panujące w nich ekstremalne warunki (klimat całego Korytarza Wachańskiego można określić jako skrajnie kontynentalny) podawał przyjazną dłoń procesom erozji. Przez dwa tygodnie życie w bazie toczyło się zgodnie z rytmem przychodów i odchodów kolejnych zespołów wyruszających po swoją porcję dziewiczego tortu. Wśród głazów narzutowych leżących po środku bazy urządziliśmy sobie małą mesę i klub towarzyski, w którym – jeśli akurat nie padał deszcz lub śnieg – zawsze można było znaleźć kogoś do rozmowy lub wspólnego posiłku. Namiot Tomka Klimczaka stał się centrum dowodzenia oraz centrum kulturalnym. Znajdowała się tam książka wyjść, do której wpisywał się każdy ruszający w góry zespół – należało podać cel i planowaną datę powrotu. W regularnych odstępach osoba pełniąca akurat nasłuch na krótkofalówkach łączyła się z każdym zespołem by sprawdzić postępy akcji górskiej oraz zanotować aktualną pozycję wspinaczy. Wieczorem lub w bardziej deszczowe dni przestronny namiot Tomka pełnił rolę kaplicy – gromadziliśmy się wokół notebooka podłączonego do działającego praktycznie non-stop agregatu prądotwórczego niczym rządni cywilizowanego cudu wyznawcy i czekaliśmy na fotograficzne lub filmowe objawienie. Wstyd przyznać, ale byli wśród nas tacy, którzy w sercu tej dziewiczej krainy, gdzie nikt przed nami nie deptał lodu ani nie dotykał skały, bezwstydnie oglądali filmy wspinaczkowe opowiadające o wyczynach tego czy innego Chrisa Sharmy vel Szałarmy.

Nasza mała społeczność miała też swoje mroczne tajemnice. Jedną z nich był namiot Gonza (kto czytał lub oglądał „Fear and loathing In Las Vegas” wie do czego Doktor Gonzo był zdolny), który po zapadnięciu zmroku zamieniał się w najprawdziwszą szulernię. Zmęczeni trudami obozowego życia mężczyźni zbierali się tam by oddawać cześć demonicznym bożkom i karalnym przyjemnościom – paleniu papierosów i  graniu w karty. Niektórzy młodsi i mniej odpowiedzialni uczestnicy wyprawy czasem porzucali przytulne wypłaszczenie, na którym zalegliśmy i wypuszczali się w góry wzgardziwszy wygodą, bezpieczeństwem i zacnym towarzystwem jakie oferowała baza. Wydaje mi się, że powodowała nimi niezdrowa i wielce charakterystyczna dla młodzieńczego wieku żądza podniet i sławy. Jako kierownik wyprawy starałem się przeciwdziałać takim nieodpowiedzialnym i aspołecznym zachowaniom i w miarę możliwości nakłaniać wszystkich do pozostania w bazie, a przynajmniej w odległości rzutu kamieniem. Częstokroć ponosiłem jednak klęskę, moje działania okazywały się nieskuteczne i niektórzy jednak wychodzili w góry. Co gorsza, pewnego razu przytrafiło się to także mnie.

Nie ma sensu mówić o tym smutnym wydarzeniu zbyt wiele. Dość powiedzieć, że wraz z Justyną Leszczuk i Maćkiem Ostrowskim podjęliśmy zuchwałą i z pewnością wielce naganną próbę zdobycia najwyższego szczytu doliny. Według map liczył 5711 metrów, lecz późniejsze wypadki pozwoliły ustalić jego właściwą wysokość jako 5736 metrów. Rankiem 24 lipca dotarliśmy do oszałamiającego Sanktuarium, otoczonego z trzech stron śnieżno-lodowymi ścianami o wysokości od 350 do 700 metrów. Nasz atak załamał się niewiele wyżej – na przełęczy nazwanej Kotal-e-Tasznob na wysokości około 5350 metrów z powodu kłopotów żołądkowych Maćka. Więcej szczęścia mieli tego dnia Jacek Kierzkowski i Tomek Klimczak, którzy zdobyli pierwszy dziewiczy szczyt w historii eksploracji gór Ak Su. Góra została ochrzczona mianem Koh-e-Atram (Kohe w farsi i dari oznacza górę) na cześć dziewczyny Jacka. Szczyt liczył 5321 metrów, a chłopcy wspięli się na niego stromą ścianą śnieżną, która potem zmieniła charakter na bardziej mikstowy. Jeszcze więcej szczęścia mieli Piotr Kłosowicz i Tomek Rojek, którzy 24 lipca wyszli na lekko na kilkugodzinny spacer na pobliski wierzchołek, a powrócili wieczorem następnego dnia po przeżyciu trzech lawin (w tym jednej kamiennej), biwaku bez sprzętu na grani na wysokości około 5400 metrów i zejściu do sąsiedniej doliny. Bordż-e-Pulendi (Polską Basztę) liczący 5566 metrów oczywiście zdobyli. Ostatnim wartym wzmianki szczytem zdobytym przed pierwszym dużym załamaniem pogody była góra, na którą nie udało się wejść Justynie, Maćkowi i mnie. W dwa dni po nas, 26 lipca, w Sanktuarium znaleźli się Michał Karbowski, Sławek Korytkowski i Rafał Sieradzki, którzy około południa osiągnęli wierzchołek. Ochrzcili go mianem Koh-e-Se-Zibaji (Szczytem Trzech Gracji).

Innych śmiałków, którzy później próbowali swoich sił na Lodowcu Polaków przegnała z areny psująca się z każdym dniem pogoda. Śnieg padał przez kilka dni aż do 31 lipca. Żeby jakoś to przeżyć wraz z małym komandem w składzie Justyna i Kuba (nasz tłumacz) udaliśmy się na kilka dni do Kirgizów, gdzie załapaliśmy się na lokalne wesele. Gdy powróciliśmy do bazy 3 sierpnia okazało się, że podczas naszej nieobecności rozpleniła się tam nieodpowiedzialność i powszechny upadek obyczajów. I tak Piotrowi Kłosowiczowi i Tomkowi Rojkowi udało się w 15 godzin przejść długą na około 4 km grań i zdobyć 3 dziewicze wierzchołki – Koh-e-Wawel (5211 m), Koh-e-Ikiw-Szarqi (5551 m) oraz Koh-e-Ikiw-Garbi (5560 m). Trochę mniej szczęścia mieli Maciek Ostrowski i Tomek Klimczak, którym jedna góra dała dwukrotnie w kość (28 lipca i 2 sierpnia). Chłopcy dwukrotnie pokonali liczącą około 800 metrów ścianę docierając do wyprowadzającej na szczyt grani. Na liczącym około 5625 metrów wierzchołku nie było dane im stanąć. Mimo to w trakcie prób wytyczyli najtrudniejszą drogę wyprawy nazwaną Ursa Maior na cześć znanego gwiazdozbioru oświetlającego w nocy naszą bazę. Na wspomnienie zasługuje też samotna działalność Jakuba Gajdy, który własnonożnie zdobył dwa wierzchołki leżące po przeciwnych stronach wejścia do doliny – Darwaza-je-Oqabi (Orle Wrota – 5142 m) oraz Miz-e-Sangin (Ciężki Stół – 5030 m).

Baza wyprawy została zwinięta 5 sierpnia, a w dniach od 6 do 14 sierpnia, uczestnicy projektu przekradali się małymi grupkami na zachód w kierunku samochodów przetrzymywanych na komendzie policji w Sarhad-e Broghil. Konflikt wywołany przez łapówkarskie zapędy pograniczników mało co nie zakończył się interwencją komandosów z GROMu, gdyż na początku sierpnia w prowincji Badachszan (do której należy Korytarz Wachański) nieznani sprawcy zabili 10 zachodnich lekarzy i Ambasada RP była bardzo przewrażliwiona. Chłopcy jednak zapłacili wykupowe (łącznie $500 za dwa samochody) i wyjechali z Korytarza Wachańskiego nim napojona obfitymi deszczami Amu Daria ostatecznie zniszczyła jedyną prowadzącą z powrotem do cywilizacji drogę.

Powrót do kraju obfitował w liczne przygody, ale opisania ich musi podjąć się ktoś inny, gdyż ja pozostałem w Korytarzu Wachańskim wraz ze swoim koniem aż do początków września. Powiem tylko, że wszyscy pozostali uczestnicy cali i zdrowi do 29 sierpnia dotarli do  kraju.

W wyprawie wzięli udział: Dariusz Czapko (kierowca), Jakub Gajda (tłumacz), Elżbieta Kamińska, Michał Karbowski, Tomasz Klimczak, Piotr Kłosowicz, Sławomir Korytkowski, Justyna Leszczuk (lekarz wyprawy), Mirosław Łabuz, Maciej Ostrowski, Tomasz Rojek, Rafał Sieradzki (operator filmowy) oraz Jacek Kierzkowski (kierownik sportowy) i Bartek Tofel (kierownik). Łącznie zdobyto 8 dziewiczych wierzchołków i poprowadzono 6 nowych dróg, które nie osiągnęły szczytu.

Uczestnicy projektu Afganistan 2010 serdecznie dziękują wszystkim osobom i sponsorom, którzy przyczynili się do sukcesu wyprawy. Ekspedycja nie byłaby możliwa bez wsparcia Klubu Wysokogórskiego Warszawa, Polskiego Związku Alpinizmu, Fundacji Wspierania Alpinizmu Polskiego im. Jerzego Kukuczki, firm Paker, Yeti, Orange, Fjord Nansen, sieci sklepów E-horyzont oraz warsztatowi Trasek Off Road. Serdecznie dziękujemy także Jerzemu Wali za udostępnienie materiałów topograficznych i map rejonu.